Będzie rzecz o rowerach, sprawa dość przewidywalna...
Nowa Zelandia nie jest krajem rowerowym z wyboru, no chyba że mieszkasz w centrum naleśnikowego Christchurch albo na płaskiej równinie Invercargill. Tu rządzą samochody- rowery częściej przemieszczają się na ich wieszakach tam gdzie już można bezpieczniej sobie turystycznie pojeździć.
Ciężko to też zmienić w Auckland gdzie ścieżki dopiero zaczynają łączyć się w coś użytecznego niż bardziej tylko reprezentacyjnego. No i największy zabójca rowerowej motywacji: tu nie ma łagodnych górek, a zbocza antycznych wulkanów są strome i ubijają praktycznie każdego oprócz bajecznie umięśnionych żylastych wymiataczy na kolarkach.
Jak można się domyśleć nasza ekscytacja elektrycznymi rowerami nie skończyła się jednym wypożyczeniem i jazdą na Hauraki trail, podrążyliśmy temat negocjując dobrą ofertę cenową od fatbikeshop.nz
Z racji że garaż nawet tak duży jaki mamy nie jest z gumy mój górski rower z lomabardu powędrował do fajnego chłopaka z Nowej Kaledonii który dopiero rozpoczyna przygodę w NZ.
Ania zawładnęła dokładnie ten sam egzemplarz co próbowany na targach, ja natomiast że wolałem klasyczną "nie-przełamaną" ramę wziąłem model z poprzedniej edycji - używany z prywatnych zasobów Luke'a.
Oba rowery mają w odróżnieniu od tych z wypożyczalni silniki pełnych 500W (a nie 250W), zestaw tarczówek i podstawową konfigurację przełożeń zupełnie wystarczającą do wspomagania. Co jest fajne dla Ani pomarańczowy ma nowszy kontroler z "soft startem" bo te 500W potrafi nieźle kopnąć, u mnie jest bardziej surowo, bez wspomagaczy;>
Na efekty nie trzeba było długo czekać:
Miejsca niedawno dostepne tylko samochodem lub dłuuugim spacerem są już osiągalne podczas popłudniowego wypadu, a spocić się trzeba na wyraźne życzenie.
Bez większego wysiłku zrobiliśmy jednego popołudnia bardzo trudny i stromy szlak na którym kiedyś mozolnie testowalem swojego górala - nie tylko wtedy lało od góry - ja też wtedy wróciłem przepocony do cna.
Wyjeżdżamy spod domu:
Po pokonaniu bramy anty-samochodowej:
"Śluza samochodowa" dla mieszkańców między bramami na trasie
Wjazd na dziką część Lower Nihotupu:
Trasa wzdłuż rury - "Pipeline track"
Grube opony są do trawersowania szlaku idealne, a na zjazdach stabilność jest wprost niewiarygodna.
Pojechaliśmy zupełnie ad-hoc w 20 minut na French Bay - zatokę zupełnie po drugiej stronie masywnego wypiętrzenia Titirangi. Kiedyś bylismy tam piechotą ale ta opcja to ok 2-3 godzinny spacerek po serpentynach.
Mamy już też za sobą nowo poznaną lokalną rozrywke dla tubylców maniaków off-roadu - czyli jazdę po plaży Muriwai która podczas 3-5 godzinnego odpływu. Gdy ujawnia się 20 kilometrowy pas do szaleństw po mniej lub bardziej ubitym piachu. Do pewnego stopnia można było nawet zjechać na ten suchy i mniej ubity - nawet udało mi się wjechać na siodło wydmy w drodze powrotnej.
Jak widać kiwi mają się gdzie bezkarnie wyszaleć. I dobrze!
Żonka szaleje!
Efekty maksymalnego gazu do dechy ze wspomaganiem.
Ojciec z synkiem trenują na quadach:
Jak widać na poboczu jest to normalna droga ze znakami - oczywiście na niektóre rzeczy przymyka sie tu oko...
Takie przestrzenie że nawet panorama artystycznie się wyciągnęła:
Powoli wracamy - tym razem pod wiatr i wcale nie jest za gorąco:
No i wreszcie las Riverhead - też już tu gościł w ramach spaceru więc miejscówki wydawać się będą znajome. Pojechaliśmy oczywiście o wiele większą pętlą, a zjazdy kamiennymi serpentynami zadowoliłyby najbardziej wymagąjącego fana downhillu.
Już kiedyś fotografowany placyk ze złomem:
Widoki z trasy:
Lasy Riverhead przypominają mi Szwecję:
Niesamowity kolor gliny:
Powrót i zamknięcie pętli lokalną szosą:
Opracowałem już dość solidny system pakowania obu pojazdów do samochodu, zajmuje nawet mniej czasu niż perspektywa wrzucania klasycznie na dach...
Jedynym ograniczeniem wydaje się że raczej ciężko było by zabrać się z tą opcją samolotem . Linie kategorycznie odmawiają (z małymi wyjątkami) przewozu wielkopojemnych baterii litowo jonowych..
Zasięg: mimo dziwnych wskazań sterownika na kierownicy, szczególnie pod większym obciążeniem, na żadnej z wycieczek nie udało nam się wyjechać baterii do spodu. Deklaracje typu 70km należy traktować anegdotycznie zwłaszcza w tym terenie gdzie mozna raczej liczyć na 30-50km ale potencjalny koniec energii nie oznacza końca wycieczki. Można spokojnie dotoczyć się klasycznie - jazda jak turystykiem z dopakowanymi sakwami. Choć wyłączenie wspomagania na życzenie boli - efekt wjechania w gęste błoto lub poprzez kopny śnieg :)
Nowa Zelandia nie jest krajem rowerowym z wyboru, no chyba że mieszkasz w centrum naleśnikowego Christchurch albo na płaskiej równinie Invercargill. Tu rządzą samochody- rowery częściej przemieszczają się na ich wieszakach tam gdzie już można bezpieczniej sobie turystycznie pojeździć.
Ciężko to też zmienić w Auckland gdzie ścieżki dopiero zaczynają łączyć się w coś użytecznego niż bardziej tylko reprezentacyjnego. No i największy zabójca rowerowej motywacji: tu nie ma łagodnych górek, a zbocza antycznych wulkanów są strome i ubijają praktycznie każdego oprócz bajecznie umięśnionych żylastych wymiataczy na kolarkach.
Jak można się domyśleć nasza ekscytacja elektrycznymi rowerami nie skończyła się jednym wypożyczeniem i jazdą na Hauraki trail, podrążyliśmy temat negocjując dobrą ofertę cenową od fatbikeshop.nz
Z racji że garaż nawet tak duży jaki mamy nie jest z gumy mój górski rower z lomabardu powędrował do fajnego chłopaka z Nowej Kaledonii który dopiero rozpoczyna przygodę w NZ.
Ania zawładnęła dokładnie ten sam egzemplarz co próbowany na targach, ja natomiast że wolałem klasyczną "nie-przełamaną" ramę wziąłem model z poprzedniej edycji - używany z prywatnych zasobów Luke'a.
Oba rowery mają w odróżnieniu od tych z wypożyczalni silniki pełnych 500W (a nie 250W), zestaw tarczówek i podstawową konfigurację przełożeń zupełnie wystarczającą do wspomagania. Co jest fajne dla Ani pomarańczowy ma nowszy kontroler z "soft startem" bo te 500W potrafi nieźle kopnąć, u mnie jest bardziej surowo, bez wspomagaczy;>
Na efekty nie trzeba było długo czekać:
Miejsca niedawno dostepne tylko samochodem lub dłuuugim spacerem są już osiągalne podczas popłudniowego wypadu, a spocić się trzeba na wyraźne życzenie.
Bez większego wysiłku zrobiliśmy jednego popołudnia bardzo trudny i stromy szlak na którym kiedyś mozolnie testowalem swojego górala - nie tylko wtedy lało od góry - ja też wtedy wróciłem przepocony do cna.
Wyjeżdżamy spod domu:
Po pokonaniu bramy anty-samochodowej:
"Śluza samochodowa" dla mieszkańców między bramami na trasie
Wjazd na dziką część Lower Nihotupu:
Trasa wzdłuż rury - "Pipeline track"
Grube opony są do trawersowania szlaku idealne, a na zjazdach stabilność jest wprost niewiarygodna.
Pojechaliśmy zupełnie ad-hoc w 20 minut na French Bay - zatokę zupełnie po drugiej stronie masywnego wypiętrzenia Titirangi. Kiedyś bylismy tam piechotą ale ta opcja to ok 2-3 godzinny spacerek po serpentynach.
Mamy już też za sobą nowo poznaną lokalną rozrywke dla tubylców maniaków off-roadu - czyli jazdę po plaży Muriwai która podczas 3-5 godzinnego odpływu. Gdy ujawnia się 20 kilometrowy pas do szaleństw po mniej lub bardziej ubitym piachu. Do pewnego stopnia można było nawet zjechać na ten suchy i mniej ubity - nawet udało mi się wjechać na siodło wydmy w drodze powrotnej.
Jak widać kiwi mają się gdzie bezkarnie wyszaleć. I dobrze!
Żonka szaleje!
Efekty maksymalnego gazu do dechy ze wspomaganiem.
Ojciec z synkiem trenują na quadach:
Jak widać na poboczu jest to normalna droga ze znakami - oczywiście na niektóre rzeczy przymyka sie tu oko...
Takie przestrzenie że nawet panorama artystycznie się wyciągnęła:
Powoli wracamy - tym razem pod wiatr i wcale nie jest za gorąco:
No i wreszcie las Riverhead - też już tu gościł w ramach spaceru więc miejscówki wydawać się będą znajome. Pojechaliśmy oczywiście o wiele większą pętlą, a zjazdy kamiennymi serpentynami zadowoliłyby najbardziej wymagąjącego fana downhillu.
Już kiedyś fotografowany placyk ze złomem:
Widoki z trasy:
Lasy Riverhead przypominają mi Szwecję:
Niesamowity kolor gliny:
Powrót i zamknięcie pętli lokalną szosą:
Opracowałem już dość solidny system pakowania obu pojazdów do samochodu, zajmuje nawet mniej czasu niż perspektywa wrzucania klasycznie na dach...
Jedynym ograniczeniem wydaje się że raczej ciężko było by zabrać się z tą opcją samolotem . Linie kategorycznie odmawiają (z małymi wyjątkami) przewozu wielkopojemnych baterii litowo jonowych..
Zasięg: mimo dziwnych wskazań sterownika na kierownicy, szczególnie pod większym obciążeniem, na żadnej z wycieczek nie udało nam się wyjechać baterii do spodu. Deklaracje typu 70km należy traktować anegdotycznie zwłaszcza w tym terenie gdzie mozna raczej liczyć na 30-50km ale potencjalny koniec energii nie oznacza końca wycieczki. Można spokojnie dotoczyć się klasycznie - jazda jak turystykiem z dopakowanymi sakwami. Choć wyłączenie wspomagania na życzenie boli - efekt wjechania w gęste błoto lub poprzez kopny śnieg :)
Noooo to co gratulacje z zakupu i duzo sacji ladujacych po drodze na dluzszych szlakach :D
OdpowiedzUsuńZarąbiste...ale elektryczne? serio? Poszliście na łatwiznę :)
OdpowiedzUsuńA gdzie przyjemność zrobienie z siebie błota w trasie i zmachania się tak, że zejście z roweru oznacza siądnięcie na glebie bo nogi są jak z gumy :P Blondi pamiętasz ponad 120km z Józefowa?