Tytułem wstepu: Nie mieliśmy specjalnego ciśnienia na plan zwiedzania zachodznie wybrzeża USA. Żonka pozostawiła mi wolną rękę wiedząc, że jak zwykle może być ciekawie. Zaplanowąłem więc zobaczenie tych miejsc które już widziałem wirtualnie - z innej perspektywy!
A to perspektywa pluszowych dyń i grzybków "halucypków" w magicznym domu ale o tym póżniej...
Wylądowanie w L.A. to dla mnie przede wszystkim wielkie dejavu z miejsc przedstawianych w filmach, a nade wszystko z gier, dobra raczej jednej gry: Jak wiadomo twórcy GTA V inspirowali się tym miastem tworząc Los Santos, podobieństwa znajdowałem na każdym kroku - lepiej, mogłem dokładnie określić gdzie iść i czego się spodziewać. Oczywiście wszystko różni się skalą: molo Santa Monica nie jest przecież oddalone o pięć minut jazdy od lotniska czy obserwatorium Griffith. (tam jedzie się w korkach 2 godziny). Deptak Venice beach to nie ścieżka do pokonania piechotą w parę minut, a Venice Canals to nie 4 mostki na krzyż, a 12 i spory obszar do spacerowania. Wszystko jednak dla mnie było takie jak pamietałem i to w L.A. było dla mnie najciekawsze - odkrywanie na nowo i porównywanie.
Obrazek pożyczony z https://wccftech.com/gta-v-los-santos-vs-los-angeles-comparison/
Obiektywnie patrząc oprócz kilku miejscówek które zobaczyć trzeba - L.A. nie jest zbyt przyjaznym miastem dla turysty. Ruch jest koszmarny, a maniery kierowców tragiczne. Nasz samochód trafił się z rejestracją z NY więc też nie miałem przez to łatwo... Wszędzie widać namioty bezdomnych, nie wykluczając głównych ulic, centrum jest alumniowo-szklane i bezpłciowe, rejon Holywood i deptaka gwiazd jest jak mój kolega zauważył "podejrzaną okolicą", gdzie zresztą za godzinę parkingu wycisną z ciebie minimum 30$ (po utargowaniu z 40..). Miasto poszatkowane jest w kwadraty więc jazda gdziekolwiek to zwykle seria prawo-lewo skrętów, a zielona strzałka do tego lewego jest rzadkością - godzina takiej jazdy i przylepiasz się do siedzenia marząc by zjechać gdziekolwiek choć na chwilę i zamknąć oczy. Jako żywo przypomina mi się Rzym z przyczepą w sezonie turystycznym z tym że tu wyjazd z miasta małym Yarisem może oznaczać nawet 4-5 godzin szarpaniny.
Lotnisko krajowe L.A. jest szczątkowe - żadnych hal czy sklepów, wysiadasz z samolotu niemalże wprost na ślepy terminal gdzie albo bierzesz busa do zamówionej wypożyczalni albo bierzesz autobus czy taksówkę.
Jak to w USA, piechotą się nie da dojść nigdzie.
Kolejny dowód że przebiegnięcie USA nawskroś przez Forrest Gump'a było nierealne.
Zaletą wypożyczalni w Stanach jest to że masz wielki parking i aleje samochodów, idziesz do swojej kategorii i wsiadasz w ten który ci się podoba. W naszej sekcji tanich maluchów pomiedzy kiią, hyundaiami ideawoo chevroletami znalazł się jeden Yaris - no i fajnie bierzemy.
Aha no i porówaniu z Hawajami powitało nas zimno, może nie mróz ale rano było tak na polar przynajmniej (8-10 stopni w porywach).
Z samego rana jedziemy na Santa Monica Beach i synne molo z parkingiem. O dziwo można tam zaparkować za rozsądne pieniądze ale szansa jest tylko bardzo rano.
Rzeczywistość i świat wirtualny.
Rzut oka na plażę w dwu odsłonach.
Zabytkowy już roller-coaster na molo.
Tutaj zaczyna się i kończy słynna droga 66 lub raczej to co z niej zostało.
Z oceanu dochodzą tu wcale niezłe fale:
W wirtualnej rzeczywistości jest więcej drzew:)
Po poranym spacerze będąc dalej lekko nieprzytomni bo tego spania nie było wcale wiele dogadaliśmy się z naszymi gospodarzami że zrzucimy bagaże i rozejrzymy się po noclegu.
Dom wedle opisu okazał się magicznym zakątkiem wśród chaosu miasta:
Były jednorożce i inne delikatne brzmienia muszelek na wietrze.
Pod łazienką płynie sobie rzezka którą można obserwować prosto z tronu w zmienijących się kolorach.
Wanna raczej służyła dla instalacji artystycznej, był za to ogromny kamienno-szklany prysznic.
Wizyta w kuchni i wreszcie coś zabytkowo starego w zasięgu wzroku:
Święta tradycyjne w tle to tylko wycinek przekroju kultur zainstalowanych w tym domu.
Tak wyglądało wejście do holu głównego:
Znaleźliśmy przyjaznego kota do towarzystwa:
Urocze składowiska wszystkiego co ze sztuką i nie tylko ma coś wspólnego:
Ania znalazła kota nr.2 - ten był już trudniej oswajalny ale skwapliwie tolerował standardowe podchody spoufalania się.
Ten wyglądał na nieco nieśmiałego:
Wydawało się że łatwo będzie dostać się do Griffits Observatory na zachód słońca. Megalityczne korki, objazdy i tysiące turystów mający ten sam pomysł zweryfikowały nasz pomysł na tyle że dotarliśmy już zupełnie po ciemku przedzierając się przez chaszcze z dzikiego parkingu u ponóża. Policja radośnie zamknęła główną ulicę dojazdową i ludzie jeździli w kółko. Po wyjechaniu z korowodu, strawersowaniu trawiastego parkingu pod prąd znaleźliśmy miejsce na trawie pod szaletami w parku i prawie pionowe podejście wąwozem pod górę.
Na górze oczywiście tłumy chińczyków których udaje się tylko nie zarejstrować na dłuższej ekspozycji. Z drugiej strony długa ekpozycja jest niezdrowa psychicznie. By zrobić powyższe zdjęcie przydają się silne łokcie i cierpliwość by dopchać się do bariery z widokiem.
Plac obserwatorium Griffith w dwu odsłonach - oczywiście wirtualnie to obserwatorium Galileo:)
Było zimno i na dziś nam wystarczyło - tym bardziej że jeszcze czekało nas przebicie się z powrotem do naszego pokoju na poddaszu.
Wylądowanie w L.A. to dla mnie przede wszystkim wielkie dejavu z miejsc przedstawianych w filmach, a nade wszystko z gier, dobra raczej jednej gry: Jak wiadomo twórcy GTA V inspirowali się tym miastem tworząc Los Santos, podobieństwa znajdowałem na każdym kroku - lepiej, mogłem dokładnie określić gdzie iść i czego się spodziewać. Oczywiście wszystko różni się skalą: molo Santa Monica nie jest przecież oddalone o pięć minut jazdy od lotniska czy obserwatorium Griffith. (tam jedzie się w korkach 2 godziny). Deptak Venice beach to nie ścieżka do pokonania piechotą w parę minut, a Venice Canals to nie 4 mostki na krzyż, a 12 i spory obszar do spacerowania. Wszystko jednak dla mnie było takie jak pamietałem i to w L.A. było dla mnie najciekawsze - odkrywanie na nowo i porównywanie.
Obrazek pożyczony z https://wccftech.com/gta-v-los-santos-vs-los-angeles-comparison/
Obiektywnie patrząc oprócz kilku miejscówek które zobaczyć trzeba - L.A. nie jest zbyt przyjaznym miastem dla turysty. Ruch jest koszmarny, a maniery kierowców tragiczne. Nasz samochód trafił się z rejestracją z NY więc też nie miałem przez to łatwo... Wszędzie widać namioty bezdomnych, nie wykluczając głównych ulic, centrum jest alumniowo-szklane i bezpłciowe, rejon Holywood i deptaka gwiazd jest jak mój kolega zauważył "podejrzaną okolicą", gdzie zresztą za godzinę parkingu wycisną z ciebie minimum 30$ (po utargowaniu z 40..). Miasto poszatkowane jest w kwadraty więc jazda gdziekolwiek to zwykle seria prawo-lewo skrętów, a zielona strzałka do tego lewego jest rzadkością - godzina takiej jazdy i przylepiasz się do siedzenia marząc by zjechać gdziekolwiek choć na chwilę i zamknąć oczy. Jako żywo przypomina mi się Rzym z przyczepą w sezonie turystycznym z tym że tu wyjazd z miasta małym Yarisem może oznaczać nawet 4-5 godzin szarpaniny.
Lotnisko krajowe L.A. jest szczątkowe - żadnych hal czy sklepów, wysiadasz z samolotu niemalże wprost na ślepy terminal gdzie albo bierzesz busa do zamówionej wypożyczalni albo bierzesz autobus czy taksówkę.
Jak to w USA, piechotą się nie da dojść nigdzie.
Kolejny dowód że przebiegnięcie USA nawskroś przez Forrest Gump'a było nierealne.
Zaletą wypożyczalni w Stanach jest to że masz wielki parking i aleje samochodów, idziesz do swojej kategorii i wsiadasz w ten który ci się podoba. W naszej sekcji tanich maluchów pomiedzy kiią, hyundaiami i
Aha no i porówaniu z Hawajami powitało nas zimno, może nie mróz ale rano było tak na polar przynajmniej (8-10 stopni w porywach).
Z samego rana jedziemy na Santa Monica Beach i synne molo z parkingiem. O dziwo można tam zaparkować za rozsądne pieniądze ale szansa jest tylko bardzo rano.
Rzeczywistość i świat wirtualny.
Zabytkowy już roller-coaster na molo.
Tutaj zaczyna się i kończy słynna droga 66 lub raczej to co z niej zostało.
Po poranym spacerze będąc dalej lekko nieprzytomni bo tego spania nie było wcale wiele dogadaliśmy się z naszymi gospodarzami że zrzucimy bagaże i rozejrzymy się po noclegu.
Dom wedle opisu okazał się magicznym zakątkiem wśród chaosu miasta:
Były jednorożce i inne delikatne brzmienia muszelek na wietrze.
Pod łazienką płynie sobie rzezka którą można obserwować prosto z tronu w zmienijących się kolorach.
Wanna raczej służyła dla instalacji artystycznej, był za to ogromny kamienno-szklany prysznic.
Wizyta w kuchni i wreszcie coś zabytkowo starego w zasięgu wzroku:
Święta tradycyjne w tle to tylko wycinek przekroju kultur zainstalowanych w tym domu.
Tak wyglądało wejście do holu głównego:
Znaleźliśmy przyjaznego kota do towarzystwa:
Urocze składowiska wszystkiego co ze sztuką i nie tylko ma coś wspólnego:
Ania znalazła kota nr.2 - ten był już trudniej oswajalny ale skwapliwie tolerował standardowe podchody spoufalania się.
Ten wyglądał na nieco nieśmiałego:
Wydawało się że łatwo będzie dostać się do Griffits Observatory na zachód słońca. Megalityczne korki, objazdy i tysiące turystów mający ten sam pomysł zweryfikowały nasz pomysł na tyle że dotarliśmy już zupełnie po ciemku przedzierając się przez chaszcze z dzikiego parkingu u ponóża. Policja radośnie zamknęła główną ulicę dojazdową i ludzie jeździli w kółko. Po wyjechaniu z korowodu, strawersowaniu trawiastego parkingu pod prąd znaleźliśmy miejsce na trawie pod szaletami w parku i prawie pionowe podejście wąwozem pod górę.
Na górze oczywiście tłumy chińczyków których udaje się tylko nie zarejstrować na dłuższej ekspozycji. Z drugiej strony długa ekpozycja jest niezdrowa psychicznie. By zrobić powyższe zdjęcie przydają się silne łokcie i cierpliwość by dopchać się do bariery z widokiem.
Plac obserwatorium Griffith w dwu odsłonach - oczywiście wirtualnie to obserwatorium Galileo:)
Było zimno i na dziś nam wystarczyło - tym bardziej że jeszcze czekało nas przebicie się z powrotem do naszego pokoju na poddaszu.
Hmmm jedna rzecz mnie zastanawia już od dłuższego czasu. Widzę, że ten wpis ma datę 28 grudnia ... a jestem cholera pewien, że na pewno w styczniu i na początku lutego nie było tego wpisu. Czy dobrze myślę, że blogspot jako datę postu podaje ten dzień kiedy zacząłeś pracować nad wpisem?
OdpowiedzUsuńWszystko się zgadza niestety:) Nadrabiam cały czas wpisy z wyjazdu świątecznego - jeszcze zostało mi ok 8 wpisów i będą datowane wstecznie by zachować chronologię. Jeśli pojawi się coś z rzeczy lokanych co zdarzyły się w styczniu/lutym 2019 to wyląduje to w polecamym wpisie żeby było widoczne. Trochę już tego mam i jak widać nie wyrabiam - praca, praca:/ Van też już w zasadzie jeździ (po mechanikach) i też jestem do tyłu tutaj. Przydał by się legendarny ósmy dzień tygodnia na nadrobienie. No i oczywiście święta są wyjątkowe bo nie w NZ, niedługo powrócę do wiadomości lokanych, a nie wpisów "gościnnych".
Usuń