Budzimy się w spalonej słońcem pustyni.
Dziura do której się dowlekliśmy ciemną nocą nazywa się Calipatria - stąd do Meksyku jest 55km. Jest jeszcze zimno więc korzystanie z basenu odpada.
Motel ma swoje czasy świetności za sobą, i jesteśmy jednymi z niewielu gości.
Schodzimy na sniadanie - recepcjonista na dyżurze włada w zasadzie tylko hiszpańskim i resztkami angielskiego. Na śniadanie wyciąga z szafek pozostałości pieczywa tostowego, prawie do reszty wyskrobaną foremkę najtańszej margaryny zwaną szumnie "masłem", mamy na ladzie resztkę płatków w plastikowym dyspenserze i mleko. Znajdujemy jakiś podejżany dżem i to w zasadzie wszystko.
Jemy co jest potem szybko się zbierając i z zakłopotaniem obserwujemy wchodzącą na śniadanie 6 osobową hiszpańską rodzinkę. Ciekawe czy skrobali tę samą foremkę i dzielili na sześć tostową pietkę z dna worka? Przezornie uchylając się od uczestnictwa w nieuchronnej awanturze opuszczamy lokal, oddajemy klucze do okienka i w drogę.
Znów atakują korki w okolicach L.A.
Czeka nas spory kawałek dziś do nadrobienia bo od pierwszego dnia jazdy jesteśmy od S.F. oczywiście dalej niż zaczeliśmy. Dużo dalej - ok. 300km do nadrobienia w sumie ponad 900 do celu.
Wszelkie atrakcje po drodze niestety wymagają sporo czasu i ciężko pogodzic je z całym dniem jazdy. Staramy się ominąć aglomerację L.A. od wschodu ale natura w postaci górskich masywów nieuchronnie spycha nas do podmiejskich korków. Mijamy takie ikony jak Joshua Tree National Park, San Bernardino, Big Bear Lake, NASA Jet Propulsion Laboratory.
Poprzez przełęcz dostajemy się na drugą stronę gór do hipnotyzujących równin Bakersfield.Tam też udaje się bezproblemowo znaleźć nocleg.
(Wiem że w tym momencie ucieka mi gdzieś jeden dzień bo powinien być już Sylwester a nie jest, ale zwalmy to na zamieszanie związane z przekraczaniem linii zmiany daty dużo wcześniej inaczej musiałbym przedatowywać ostatnie 9 wpisów:) )
Wczesnym rankiem docieramy do ogromnego kompleksu rezerwatu Sequoia National Forest - nasze nadzieje na zobaczenie gigantycznych drzew ostudza pogoda. Po zasięgnięciu informacji okazuje się że tylko południowa część parku jest dostępna dla nas, sytuację utrudnia fakt strajku służb publicznych na który trafiamy tzw. "lockout" więc większość informacji turystycznych jest zamknięta a szlaki pozamykane. Nie mamy ani zimowych opon ani łańcuchów a śnieg jest tu na wiekszej wysokości czymś normalnym.
W końcu mamy zimę!
Ograniczamy się do południowej części parku i jeziora Isabella Lake.
Droga 178 Kenn Canyon:
Isabella Lake
Droga 155 poprzez Alta Sierra Greenhorn Mountain Park:
Niestety i tutaj wszystko jest zamkniete a warunki drogowe pogarszają się. Nie chcąc wracać tę samą drogą jedziemy dalej zjeżdżając z gór na zachód. Wymaga to pokonania kilku przełęczy gdzie na poboczach leżą zwały śniegu. Zalodzone drogi na szczęście mimo strajku są ładnie posypane i udaje nam się szybko zjechać niżej gdzie już z powrotem jest lato.
Yaris daje radę, jest pieknie ale zimno. Porządne zwały sniegu wymknęły się naszym aparatom:)
Z drugiej strony krajobrazy są całkowicie odmienne - wjeżdzamy w usianą zielonymi wzgórzami krainę która po kilku kilometrach zmienia się w pole naftowe z charakterystycznymi kiwakami do pompowania.
Z irlandzkich trawiastych pagórków (niestety brak dowodów rzeczowych bo pilot mi zasnął) wjeżdżamy w przemysłowy i zakurzony krajobraz industrialny. Ten stan wraz z bogactwem cystern na drodze trwa spowrotem do samego Bakersfield. Jezdziemy czym prędzej do drogi wzdłuż wybrzeża. Czeka nas jeszcze zupełnie nudna i płaska jak naleśnik równina w której jest chyba zagłebie masowej uprawy owoców i warzyw. Przez wiele kilometrów jedziemy wzdłuż pól po równinie zdającej się nie mieć końca. Nie ma jak zatankować, nie ma co zjeść - obie rzeczy na rezerwie.
Wreszcie docieramy do kolejnego pasma gór Los Padres National Forest - przed przełęczą jest jakaś stacja paliw ze sklepikiem i piekarnią gdzie zmęczeni my i samochód wreszcie możemy coś zjeść.
Zbliża się południe a my pokonujemy ostatni masyw gór przed wybrzeżem w stronę Pismo Beach.
Polowanie na internet udaje się na samym płaskowyżu bo przecież teraz jesteśmy bardziej na zachód i w Polsce własnie nastapił Nowy Rok.
Znajdujemy miejsce z dobrym zasięgiem oraz z widowkiem i składamy rodzinne życznia.
Cuyama Highway 166
Późnym popołudniemm docieramy do Pismo Beach na nocleg w kolejnym motelu.
Pod motelem dowód że z każdego samochodu da się zrobić kampera:
Oraz że prawdziwe amerykańskie samochody i tak będą od nich szersze:
Droga na plażę Pismo Beach:
Za parę godzin jest nasz Nowy Rok więc idziemy na plażę. ten sam pomysł ma sporo ludzi i cały brzeg po horyzont obstawiony jest terenowymi pickupami, palą się ogniska i rozkręca impreza.
Ostatni zachód słońca w 2018 roku:
Zima atakuje i chłód zmusza nas do odwrotu do motelu, przezornie zaopatrzając sie w śniadanie na jutrzejszy wolny dzień. Tym razem Sylwestra udaje się nie przespać - mamy nienajgorszy widok z balkonu i sąsiadów do składania życzeń. Kanonada dużo większa niż w NZ ale raczej spokojnie.
No i mamy już 2019!
Dziura do której się dowlekliśmy ciemną nocą nazywa się Calipatria - stąd do Meksyku jest 55km. Jest jeszcze zimno więc korzystanie z basenu odpada.
Motel ma swoje czasy świetności za sobą, i jesteśmy jednymi z niewielu gości.
Schodzimy na sniadanie - recepcjonista na dyżurze włada w zasadzie tylko hiszpańskim i resztkami angielskiego. Na śniadanie wyciąga z szafek pozostałości pieczywa tostowego, prawie do reszty wyskrobaną foremkę najtańszej margaryny zwaną szumnie "masłem", mamy na ladzie resztkę płatków w plastikowym dyspenserze i mleko. Znajdujemy jakiś podejżany dżem i to w zasadzie wszystko.
Jemy co jest potem szybko się zbierając i z zakłopotaniem obserwujemy wchodzącą na śniadanie 6 osobową hiszpańską rodzinkę. Ciekawe czy skrobali tę samą foremkę i dzielili na sześć tostową pietkę z dna worka? Przezornie uchylając się od uczestnictwa w nieuchronnej awanturze opuszczamy lokal, oddajemy klucze do okienka i w drogę.
Znów atakują korki w okolicach L.A.
Czeka nas spory kawałek dziś do nadrobienia bo od pierwszego dnia jazdy jesteśmy od S.F. oczywiście dalej niż zaczeliśmy. Dużo dalej - ok. 300km do nadrobienia w sumie ponad 900 do celu.
Wszelkie atrakcje po drodze niestety wymagają sporo czasu i ciężko pogodzic je z całym dniem jazdy. Staramy się ominąć aglomerację L.A. od wschodu ale natura w postaci górskich masywów nieuchronnie spycha nas do podmiejskich korków. Mijamy takie ikony jak Joshua Tree National Park, San Bernardino, Big Bear Lake, NASA Jet Propulsion Laboratory.
Poprzez przełęcz dostajemy się na drugą stronę gór do hipnotyzujących równin Bakersfield.Tam też udaje się bezproblemowo znaleźć nocleg.
(Wiem że w tym momencie ucieka mi gdzieś jeden dzień bo powinien być już Sylwester a nie jest, ale zwalmy to na zamieszanie związane z przekraczaniem linii zmiany daty dużo wcześniej inaczej musiałbym przedatowywać ostatnie 9 wpisów:) )
Wczesnym rankiem docieramy do ogromnego kompleksu rezerwatu Sequoia National Forest - nasze nadzieje na zobaczenie gigantycznych drzew ostudza pogoda. Po zasięgnięciu informacji okazuje się że tylko południowa część parku jest dostępna dla nas, sytuację utrudnia fakt strajku służb publicznych na który trafiamy tzw. "lockout" więc większość informacji turystycznych jest zamknięta a szlaki pozamykane. Nie mamy ani zimowych opon ani łańcuchów a śnieg jest tu na wiekszej wysokości czymś normalnym.
W końcu mamy zimę!
Ograniczamy się do południowej części parku i jeziora Isabella Lake.
Droga 178 Kenn Canyon:
Isabella Lake
Droga 155 poprzez Alta Sierra Greenhorn Mountain Park:
Niestety i tutaj wszystko jest zamkniete a warunki drogowe pogarszają się. Nie chcąc wracać tę samą drogą jedziemy dalej zjeżdżając z gór na zachód. Wymaga to pokonania kilku przełęczy gdzie na poboczach leżą zwały śniegu. Zalodzone drogi na szczęście mimo strajku są ładnie posypane i udaje nam się szybko zjechać niżej gdzie już z powrotem jest lato.
Z drugiej strony krajobrazy są całkowicie odmienne - wjeżdzamy w usianą zielonymi wzgórzami krainę która po kilku kilometrach zmienia się w pole naftowe z charakterystycznymi kiwakami do pompowania.
Wreszcie docieramy do kolejnego pasma gór Los Padres National Forest - przed przełęczą jest jakaś stacja paliw ze sklepikiem i piekarnią gdzie zmęczeni my i samochód wreszcie możemy coś zjeść.
Zbliża się południe a my pokonujemy ostatni masyw gór przed wybrzeżem w stronę Pismo Beach.
Polowanie na internet udaje się na samym płaskowyżu bo przecież teraz jesteśmy bardziej na zachód i w Polsce własnie nastapił Nowy Rok.
Znajdujemy miejsce z dobrym zasięgiem oraz z widowkiem i składamy rodzinne życznia.
Cuyama Highway 166
Późnym popołudniemm docieramy do Pismo Beach na nocleg w kolejnym motelu.
Pod motelem dowód że z każdego samochodu da się zrobić kampera:
Oraz że prawdziwe amerykańskie samochody i tak będą od nich szersze:
Droga na plażę Pismo Beach:
Za parę godzin jest nasz Nowy Rok więc idziemy na plażę. ten sam pomysł ma sporo ludzi i cały brzeg po horyzont obstawiony jest terenowymi pickupami, palą się ogniska i rozkręca impreza.
Ostatni zachód słońca w 2018 roku:
Zima atakuje i chłód zmusza nas do odwrotu do motelu, przezornie zaopatrzając sie w śniadanie na jutrzejszy wolny dzień. Tym razem Sylwestra udaje się nie przespać - mamy nienajgorszy widok z balkonu i sąsiadów do składania życzeń. Kanonada dużo większa niż w NZ ale raczej spokojnie.
No i mamy już 2019!
Komentarze
Prześlij komentarz