Przejdź do głównej zawartości

Kiwi gościnnie: Stany świąteczne cz: VIII Wenecja i co wy tu palicie?

W tym odcinku - dalszy ciąg przebieżki po L.A. wraz z zestawem obowiązkowym. 
Potem usiłujemy się dowiedzieć skąd tubylcy biorą zioło.


Na śniadanie idziemy na jajo do hipsterskiego baru jajecznego.  Mimo wczesnej pory tłumy już zapełniły wszsytskie możliwe  sniadanio-dajnie. Daliśmy radę przycupnać przy wywalczonym stoliku. Niestety tłum dookoła już nas nie opuści, jak to w popularnych miejscach. trzeba przywyknąć.


Tam gdzieś jest bar z jajami:


Wejście na deptak plażowy:



Znów porównanie tego co się spodziewałem ze światem realnym.







Wielki skate park służący do szpanowania:


Ania znalazła odlotowego kotka. Trochę inny taki:


Podobno cwiczył tu sam Schwarzenegger, nie wiem jak ten gość ale wygląda że raczej tak:


Słynna siłownia pod gołym niebem, sprzęt od czasów Arniego trochę podrdzewiał ale jeszcze ktoś tam się plącze.

Siłownia na powietrzu jest niemal identyczna!



Ale rowery na deptaku są wirtualne.


Skręcamy do rzeczywistej Wenecji gdzie mieszkają piekni i bogaci:




Mostek życzeń (i zażaleń):


Siegnąłem po pierwszą karteczkę z brzegu i tu, wtem!:


Też życzymy sobie "długiego życia pełnego sensu i pieniędzy".
Oczywiście po duńsku...




Amia wypatrzyła wielkie ptaszydło. Prawie jak kormoran.




Inni mieszkańcy okolicy:






Po powrocie do samochodu patrzyła na nas wielka amerykańska bestia:


A to już Rodeo Drive gdzie bezskutecznie szukaliśmy gwiazdek hollywoodzkich. Tutaj za to przechadzają się lokalne gwiazdki w ramach lansowania się. Jako że zapomnieliśmy papierowych torebek od Versacziego ograniczylismy się do spaceru dookoła i kilku zdjęć.  Informacja praktyczna: tu robi sie szpanerskie zakupy, gwiazdki są w "podejżanej dzielnicy" obok.

Już wiem gdzie widzialem ten budynek!





Najsłynniejsza siedziba i sklep marki. Tutaj też był pierwszy napad na jubilera w grze więc musiałem zobaczyć czy się zgadza:)

Zgadza się - swiatło w grze też czasem nie współpracuje:) jak to w życiu bywa.



W końcu dojechaliśmy do właściwego miejsca, tam gdzie jest Chiński Teatr i najlepsze gwiazdki kłębiło się niedorzecznie:


Po drugiej stronie było możliwie:



Seria zdjęć w tłumie wprost spod nóg:


Skwerek Chińskiego Teatru to oczywiście odciski znanych i sławnych:




 Liczba nagabywaczy jest przytłaczająca - po szybkiej rundce uciekamy w spokojniejsze miejsce.


Sam wyjazd z L.A zajął nam ok 4 godzin z drobnym postojem w Best Buy na zakupy gadżetowe i złapaniu czegoś do jedzenia. W okolicy Palm Springs zjechaliśmy z autostrady w poszukiwaniu motelu. Zupełnie w ciemno i dosłownie w ciemną pustynię. Motel trafił sie pod samym miastem.


I nie dane nam było odpocząć.
W recepcji bardzo sympatyczna pani (zresztą Greczynka) gorąco polecała nam atrakcję jeszcze czynną około godzinki i że koniecznie musimy tam być jak jest ciemno i w ogóle jest darmo i nie pożałujemy!


Kilka kilometrów dalej w ciemność i proste jak strzelił drogi:

Nazywa się to Robolights i jest to cąłkiem spora instalacja artystyczna (Contemporary Art Museum) w niepozornej dzielnicy domków. Bylismy przed samym zamknięciem dzięki temu tłumy były znośne. Pierwsza reakcja:

Borze, mój lesie - co oni tu palą??

Zresztą zobaczcie sami, skometuję najlepsze kawałki bo był to ogrom i wytwór często niezbyt zdrowej wyobraźni:


Wejście do korytarzy świateł:




Kawałki obcego zanużone w fluoroscencyjnym sosie:


Jeśli to ma być wianek świąteczny na drzwi...


Część okolicznościowa świąteczno-halloweenowa przy wejściu, ale to dopiero preludium:



Wszystko ma (ponad)naturalne wymiary i sklecone jest z wszelkiego rodzaju odpadów, śmieci, przstarzałych urządzeń itp.

Odlot.


 Tak to był radiowóz.











To wszystko ruszało się, wydawało upiorne dźwieki albo epatowalo wrzaskami potępienców pomieszanymi z cyrkową muzyczką.





Korowód mikołajowy chyba:



Chyba nie chcę wiedzieć.



Groźny mikołaj miał z 5 metrów wyskości:


Ho, ho,ho  choć i se weź!!!!


To chyba jakiś wynik palonej pustynnej roślinności albo kwacha z kaktusów.

Podobało się nam.

Po długim dniu - czas spać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln