Drugi dzień świąt, dziś idziemy tam gdzie boją się iść nawet ci co już tu trochę pomieszkali. A potem pod prysznic.
Szlak na rano to droga na krater Koko - ma opinie hmm... uciążliwego.
Polega to na tym że na tę wielka górę, która z dala żywcem przypomina tę z "Bliskich Spotkań III stopnia", położono tory wspinające się na samą kalderę, a stopni - podkładów jest.... ponad tysiąc.
Oczywiście jest to kolejny relikt z II Wojny Światowej gdy do bukrów na górze trzeba było dostarczać zapasy. Od tego czasu tory, a przede wszystkim podklady nie były modernizowane jeśli nie liczyć kilku napraw w newralgicznych miejscach. Podkłady są nierówne, przerwy między nimi bywaja na pół metra głebokie,a podczas deszczu robi się tam pewnie niezła błotna Wielka Krokwia. W miejscu wyraźnego zwiększenia nachylenia tory wiszą kilka metrów nad terenem wsparte na drewnianych stęplach - na szczęście można ten fragment ominąć - lecz jak Ania stwierdziła wcale tam nie jest łatwiej.
I znów trzeba być rano, bardzo rano, a i tak wkrótce idzie się w nieustającym korowodzie turystycznym. Oczywiście tą samą drogą ida kolejni w dół a między torami mieści się półtorej osoby... Zaczyna się niewinnie od lekkiego nachylenia które bez wysiłku pokonała by bieszczadzka kolejka, ale już w jednej trzeciej nachylenie wzrasta osiągając od połowy rodzaj przystawionej do krateru drabiny. Wagoniki musiano wciągać na bardzo grubych linach. Gdyby się urwały towar doleciał by z pewnościa do centrum Honolulu.
Prawie jak Devils Tower z filmu Spielberga
Najwyraźniej lokalna tradycja porzucania na drut telefoniczny butów które poległy w drodze na krater:
Czekamy na pociąg ale coś nie nadjeżdża:
Sekcja uniesiona nad terenem jest gęstsza ale niezbyt komfortowa dla tych z lękiem wysokości
Zaczyna się otwierać niezły widok, na podkladach dyszące zwłoki poległych.
Widok od strony wchodzenia:
Oraz widok na drugą stronę:
Po osiagnięciu górnej stacji wyciągu wagoników wchodzi się istny labirynt pozostałości bunkrów, krzaków i plątaniny wydeptanych ścieżek. W każdym razie ma to miłą zaletę że rozproszone w grupki tłumy turystów mogą znaleźć swoją własną miejscówkę na widoki i odpoczynek.
Tam gdzieś na dole w kraterze jest ogród botaniczny.
Było tam w dali coś w rodzaju ścieżki po grani, raczej dla nie całkiem normalnych.
Znaleźliśmy więc własną platformę widokową od strony Honolulu:
Po drodze przy okazji zejścia przy wyciągu wagoników znaleźliśmy "sławną" choinkę o której mówili schodzący. Raczej symboliczna:)
Od teraz już w dół:
Przyszła chmura i zaczęło padać. Jak to tutaj coś jak ze zraszacza ogrodowego - na szczęście szybko przeszło bo schodzenie po mokrych podkładach...
Już na samym dole wyjaśniła się zagadka wchodzących z belkami na ramionach - znaleźliśmy stosik dla chętnych by pomóc w noszeniu materiału do renowacji - każda ma metkę gdzie ma zostać zostawiona.
Po odsapnieciu pojechaliśmy do Manoa Falls, mniej więcej kilometr od celu zaczęło padać. Po zaparkowaniu postanowiliśmy przeczekać deszcz. Okazało się to trudem daremnym. Wodospady są pod masywem wulkanicznym, już na pewnej wysokosci, o który zderzają sie pacyficzne chmury. Więc deszcz jest tu zjawiskiem o charakterze ciągłym. Uzbrojeni w akcesoria ruszyliśmy w duszno-mokry busz. I jak nas zaskoczył:
Do wodospadu jest dość daleko, około trzech kilometrów po śliskich kamieniach i wśród niecek błota.
I wresszcie sam wodospad - podejście bliżej to nieustanny prysznic.:
Krótka przerwa w chmurze już w drodze powrotnej:
Po drodze są lasy bambusowe:
Ale busz hawajski podczas deszczu ma swój niepowtarzalny urok:
Szlak na rano to droga na krater Koko - ma opinie hmm... uciążliwego.
Polega to na tym że na tę wielka górę, która z dala żywcem przypomina tę z "Bliskich Spotkań III stopnia", położono tory wspinające się na samą kalderę, a stopni - podkładów jest.... ponad tysiąc.
Oczywiście jest to kolejny relikt z II Wojny Światowej gdy do bukrów na górze trzeba było dostarczać zapasy. Od tego czasu tory, a przede wszystkim podklady nie były modernizowane jeśli nie liczyć kilku napraw w newralgicznych miejscach. Podkłady są nierówne, przerwy między nimi bywaja na pół metra głebokie,a podczas deszczu robi się tam pewnie niezła błotna Wielka Krokwia. W miejscu wyraźnego zwiększenia nachylenia tory wiszą kilka metrów nad terenem wsparte na drewnianych stęplach - na szczęście można ten fragment ominąć - lecz jak Ania stwierdziła wcale tam nie jest łatwiej.
I znów trzeba być rano, bardzo rano, a i tak wkrótce idzie się w nieustającym korowodzie turystycznym. Oczywiście tą samą drogą ida kolejni w dół a między torami mieści się półtorej osoby... Zaczyna się niewinnie od lekkiego nachylenia które bez wysiłku pokonała by bieszczadzka kolejka, ale już w jednej trzeciej nachylenie wzrasta osiągając od połowy rodzaj przystawionej do krateru drabiny. Wagoniki musiano wciągać na bardzo grubych linach. Gdyby się urwały towar doleciał by z pewnościa do centrum Honolulu.
Prawie jak Devils Tower z filmu Spielberga
Najwyraźniej lokalna tradycja porzucania na drut telefoniczny butów które poległy w drodze na krater:
Czekamy na pociąg ale coś nie nadjeżdża:
Tak wygląda szlak w wielu miejscach, więc trzeba zdecydowanie patrzeć pod nogi
Sekcja uniesiona nad terenem jest gęstsza ale niezbyt komfortowa dla tych z lękiem wysokości
Zaczyna się otwierać niezły widok, na podkladach dyszące zwłoki poległych.
Widok od strony wchodzenia:
Oraz widok na drugą stronę:
Po osiagnięciu górnej stacji wyciągu wagoników wchodzi się istny labirynt pozostałości bunkrów, krzaków i plątaniny wydeptanych ścieżek. W każdym razie ma to miłą zaletę że rozproszone w grupki tłumy turystów mogą znaleźć swoją własną miejscówkę na widoki i odpoczynek.
Tam gdzieś na dole w kraterze jest ogród botaniczny.
Było tam w dali coś w rodzaju ścieżki po grani, raczej dla nie całkiem normalnych.
Znaleźliśmy więc własną platformę widokową od strony Honolulu:
Po drodze przy okazji zejścia przy wyciągu wagoników znaleźliśmy "sławną" choinkę o której mówili schodzący. Raczej symboliczna:)
Od teraz już w dół:
Przyszła chmura i zaczęło padać. Jak to tutaj coś jak ze zraszacza ogrodowego - na szczęście szybko przeszło bo schodzenie po mokrych podkładach...
Już na samym dole wyjaśniła się zagadka wchodzących z belkami na ramionach - znaleźliśmy stosik dla chętnych by pomóc w noszeniu materiału do renowacji - każda ma metkę gdzie ma zostać zostawiona.
Po odsapnieciu pojechaliśmy do Manoa Falls, mniej więcej kilometr od celu zaczęło padać. Po zaparkowaniu postanowiliśmy przeczekać deszcz. Okazało się to trudem daremnym. Wodospady są pod masywem wulkanicznym, już na pewnej wysokosci, o który zderzają sie pacyficzne chmury. Więc deszcz jest tu zjawiskiem o charakterze ciągłym. Uzbrojeni w akcesoria ruszyliśmy w duszno-mokry busz. I jak nas zaskoczył:
Do wodospadu jest dość daleko, około trzech kilometrów po śliskich kamieniach i wśród niecek błota.
I wresszcie sam wodospad - podejście bliżej to nieustanny prysznic.:
Krótka przerwa w chmurze już w drodze powrotnej:
Ale busz hawajski podczas deszczu ma swój niepowtarzalny urok:
Super, piekne widoki.
OdpowiedzUsuń