Przejdź do głównej zawartości

Kiwi gościnnie: Stany świąteczne cz: V Koko-spoko i las deszczowy

Drugi dzień świąt, dziś idziemy tam gdzie boją się iść nawet ci co już tu trochę pomieszkali. A potem pod prysznic.

Szlak na rano to droga na krater Koko - ma opinie hmm... uciążliwego.

Polega to na tym że na tę wielka górę, która z dala żywcem przypomina tę z "Bliskich Spotkań III stopnia", położono tory wspinające się na samą kalderę, a stopni - podkładów jest.... ponad tysiąc.
Oczywiście jest to kolejny relikt z II Wojny Światowej gdy do bukrów na górze trzeba było dostarczać zapasy. Od tego czasu tory, a przede wszystkim podklady nie były modernizowane jeśli nie liczyć kilku napraw w newralgicznych miejscach. Podkłady są nierówne, przerwy między nimi bywaja na pół metra głebokie,a podczas deszczu robi się tam pewnie niezła błotna Wielka Krokwia. W miejscu wyraźnego zwiększenia nachylenia tory wiszą kilka metrów nad terenem wsparte na drewnianych stęplach - na szczęście można ten fragment ominąć - lecz jak Ania stwierdziła wcale tam nie jest łatwiej.

I znów trzeba być rano, bardzo rano, a i tak wkrótce idzie się w nieustającym korowodzie turystycznym. Oczywiście tą samą drogą ida kolejni w dół a między torami mieści się półtorej osoby...  Zaczyna się niewinnie od lekkiego nachylenia które bez wysiłku pokonała by bieszczadzka kolejka, ale już w jednej trzeciej nachylenie wzrasta osiągając od połowy rodzaj przystawionej do krateru drabiny. Wagoniki musiano wciągać na bardzo grubych linach. Gdyby się urwały towar doleciał by z pewnościa do centrum Honolulu.



Prawie jak Devils Tower z filmu Spielberga


Najwyraźniej lokalna tradycja porzucania na drut telefoniczny butów które poległy w drodze na krater:


Czekamy na pociąg ale coś nie nadjeżdża:


Tak wygląda szlak w wielu miejscach, więc trzeba zdecydowanie patrzeć pod nogi


Sekcja uniesiona nad terenem jest gęstsza ale niezbyt komfortowa dla tych z lękiem wysokości


Zaczyna się otwierać niezły widok, na podkladach dyszące zwłoki poległych.


Widok od strony wchodzenia:


Oraz widok na drugą stronę:


Po osiagnięciu górnej stacji wyciągu wagoników wchodzi się istny labirynt pozostałości bunkrów, krzaków i plątaniny wydeptanych ścieżek. W każdym razie ma to miłą zaletę że rozproszone w grupki tłumy turystów mogą znaleźć swoją własną miejscówkę na widoki i odpoczynek.


Tam gdzieś na dole w kraterze jest ogród botaniczny.


Było tam w dali coś w rodzaju ścieżki po grani, raczej dla nie całkiem normalnych.

Znaleźliśmy więc własną platformę widokową od strony Honolulu:


Post from RICOH THETA. #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA


Post from RICOH THETA. #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA




Po drodze przy okazji zejścia przy wyciągu wagoników znaleźliśmy "sławną" choinkę o której mówili schodzący. Raczej symboliczna:)




Od teraz już w dół:


Przyszła chmura i zaczęło padać. Jak to tutaj coś jak ze zraszacza ogrodowego - na szczęście szybko przeszło bo schodzenie po mokrych podkładach...


Już na samym dole wyjaśniła się zagadka wchodzących z belkami na ramionach - znaleźliśmy stosik dla chętnych by pomóc w noszeniu materiału do renowacji - każda ma metkę gdzie ma zostać zostawiona.




Po odsapnieciu pojechaliśmy do Manoa Falls, mniej więcej kilometr od celu zaczęło padać. Po zaparkowaniu postanowiliśmy przeczekać deszcz. Okazało się to trudem daremnym. Wodospady są pod masywem wulkanicznym, już na pewnej wysokosci, o który zderzają sie pacyficzne chmury. Więc deszcz jest tu zjawiskiem o charakterze ciągłym. Uzbrojeni w akcesoria ruszyliśmy w duszno-mokry busz. I jak nas zaskoczył:








Do wodospadu jest dość daleko, około trzech kilometrów po śliskich kamieniach i wśród niecek błota.
I wresszcie sam wodospad - podejście bliżej to nieustanny prysznic.:




Krótka przerwa w chmurze już w drodze powrotnej:









Po drodze są lasy bambusowe:
Post from RICOH THETA. #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA

Ale busz hawajski podczas deszczu ma swój niepowtarzalny urok:










Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln