Budzimy się w spalonej słońcem pustyni. Dziura do której się dowlekliśmy ciemną nocą nazywa się Calipatria - stąd do Meksyku jest 55km. Jest jeszcze zimno więc korzystanie z basenu odpada. Motel ma swoje czasy świetności za sobą, i jesteśmy jednymi z niewielu gości. Schodzimy na sniadanie - recepcjonista na dyżurze włada w zasadzie tylko hiszpańskim i resztkami angielskiego. Na śniadanie wyciąga z szafek pozostałości pieczywa tostowego, prawie do reszty wyskrobaną foremkę najtańszej margaryny zwaną szumnie "masłem", mamy na ladzie resztkę płatków w plastikowym dyspenserze i mleko. Znajdujemy jakiś podejżany dżem i to w zasadzie wszystko. Jemy co jest potem szybko się zbierając i z zakłopotaniem obserwujemy wchodzącą na śniadanie 6 osobową hiszpańską rodzinkę. Ciekawe czy skrobali tę samą foremkę i dzielili na sześć tostową pietkę z dna worka? Przezornie uchylając się od uczestnictwa w nieuchronnej awanturze opuszczamy lokal, oddajemy klucze do okienka i w drogę. ...