Przejdź do głównej zawartości

Norwegia wyspy poludniowej

 Queenstown - to małe miasteczko w którym bylem uczestnicząc w trzydniowej służbowej konferencji.
 Ok. 2 godzin lotu z Auckland - lądujesz w dzikich górach i krajobrazach żywcem wyjętych z norweskich fiordów.
 Zamiast morza jest wielkie górskie jezioro (Wakatipu) które wije się poprzez szczyty dochodzące do 2000m n.p.m.

 Jak to w pracy trzeba było ograniczyć się najpierw do widoków z okna.



 Potem po południu wreszcie wypad do miasteczka czyli na sam dol ulicy.





 Ciężko nie trafić bo miejsce jest dość małe i krzyżujące się uliczki handlowych deptaków wyraźnie wyznaczają centrum. Dookoła niego są zwykle apartamenty i kwatery dla turystów. Tych ostatnich oczywiście jest dużo ale nie ma charakterystycznej dla turystycznych miejsc cepelii oraz nagabywania atrakcjami.
 Nad samym brzegiem jeziora ciągnie się fantastyczny deptak gdzie jesień już stała się widoczna ale oczywiście mimo kwietnia dalej było upalnie.










Woda w jeziorze jest niesamowicie przejrzysta.

 Z drobnych atrakcji wartych odwiedzenia jest "Underwater Observatory" - czyli po prostu zejście pod molo gdzie przez panoramiczne okna obserwujemy rybki.


"Rybki" są niemałe i robią niesamowite wrażenie. Mimo ze atrakcje na telewizorach odwracają uwagę (ten sam biznes zajmuje się przejażdżkami po jeziorze i rzece na ślizgaczach wodnych reklamując to wszem i wobec) to warto spędzić tam jakiś czas.




Kaczki hmmm...od dołu:


Okna widokowe.Atrakcja warta tych 10$.

Tuz obok ruchliwego centrum (ha ha), znajduje się park na zalesionym półwyspie. Sam park to tylko kilka boisk do frisbee i krykieta ale warto przejść się nadjeziorną ścieżka widokową dookoła.








Na półwyspie jest tez lodowisko ale zostało jeszcze 2 tygodnie do inauguracji zimowego sezonu wiec nie spróbowałem.
Jedna z atrakcji konferencji była kolacja na pobliskim wzgórzu. Tradycyjnie (niemalże bliźniaczo jak w Rotorua) wjeżdża się tam gondolami ale stromość jest nieporównywalna! Także podobnie można pojeździć na kołowych sankach (luge) - ale to na następny raz.
 Widoki z balkonu restauracji na nadchodzący wieczór były naprawdę niesamowite.








Queenstown by night.



 W holu restauracji dodatkowo znajdują się obrazy z żelków (jelly beans).


Reprodukcja "American Gothic".


Polsce tez dostało się kilka żelków.

Władca żelków:)


 Następnego dnia przed właściwym dniem pracy udało mi się wyskoczyć na mały spacer nad najbliższą zatokę jeziora - pogoda miała się wkrótce popsuć wiec warto było skorzystać z każdej chwili.


Kilka kroków od hotelu:









Kolejna atrakcja wieczoru to rejs wycieczkowy autentycznym i tradycyjnym parostatkiem: "TSS Earnslaw".



Podejrzewam ze była to wyciągarka z przyłączem do silnika parowego.


Dentyści zajęli cały statek.



Dajemy ostro czadu.


Obsługa dawała czadu od dołu tradycyjną metodą łopata-ziemia-powietrze.




Stanowi on atrakcje sam w sobie bo można zajrzeć do wnętrza pomieszczenia silnika i przekonać się ze to autentyczny zabytek w ciągłym użyciu.


Po dotarciu na farmę Walter Peak poprzez ogród róż zasiedliśmy do stołów.










Po obfitym bufecie mieliśmy do dyspozycji pokaz strzyżenia owiec.








 Zdjęcia na statku z doktorem wykładowcą konferencji oraz kolega z pracy.



 Powrót te sama drogą.
Statek ciągle stanowi jedyna drogę połączenia z farmą wiec wszelkie zapasy, piwo, wełna, maszyny itp jadą tą sama drogą poprzez dolną ładownię.

 Statek jak przystało na swój wiek ma własny uroczy warsztacik oraz mini muzeum na w forpiku.






 Po części oficjalnej ruszyliśmy na krętą drogą wśród pubów Queenstown.
 Bar lodowy (Icebar ze stałym -8 st.) to fajna atrakcja gdzie lokalni trzęsą portkami, a zaprawieni wikingowie czują się jak w domu, pozostałe tez maja swój styl.






Wstąpiliśmy tez na legendarnego Fergburgera gdzie Chris popisał się przyprawiając go sosem czekoladowym.
Jednym słowem było wiele radości.

Kilka pożegnalnych fotek z niesamowitego górskiego lotniska.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln