Przejdź do głównej zawartości

Rowery, rowery!

Rowery już w pełni uzbrojone.
Pierwsza wycieczka na Mission Bay. Reprezentacyjna dróżka rowerowa zaczyna się w centrum miasta w pobliżu portu i jest uczciwie wydzielona od ruchu kołowego. Potem jest już troszkę gorzej i węziej, no i trzeba dzielić ten luksus ze spacerowiczami. Mimo wszystko szlak bardzo malowniczo wije się od zatoki do zatoki odsłaniając kolejne widoki i plaże. Kolejna oczywista zaleta jest praktycznie brak przewyższeń.






Obawiam się ze poziomy rower wywołuje tylko nieco mniejsze zainteresowanie od przylotu ufo.
Nawet dzieci kąpiące się w fontannie zapomniały na jakiś czas o generowaniu wysoko tonowych dźwięków na rzecz ustalania co właściwie się przytoczyło.





 Panorama centrum z plaż.


Przy pewnym doświadczeniu z branży gier komputerowych (tetris) - do środka yellow-kiwi wchodzą dwa rowery - poziomy i zwykły. Niestety trajk nie chce współpracować w stanie zdatnym do jazdy i nie wchodzi w ogóle. Bagażnik dachowy w produkcji - na razie zdobyliśmy wprawdzie taki na tylna szybę ale czas pokaże jak będzie się sprawdzał w praktyce.



Jeden z niewielu w okolicy przyjaznych na całej długości rowerzystom szlak po starej drodze do zwózki drzewa. Nie ma żadnych ekstremalnych przewyższeń i nawet podjazd pod centrum turystyczne Arataki jest wykonalny (jeśli nie licząc ostatnich dwu serpentyn gdzie lepiej podreptać na piechotę.


 Tu był widok i grały cykady.

Tu grają...


 Centrum zdobyte na poziomie - czas ujac to w odpowiednie ramy.




Powrót wspomnianą drogą kolejkową.



Szosą na szczęście trzeba tylko mały kawałek i można wykonać przyjemna pętle z powrotem na parking. Tak po prawdzie to dojazd samochodem nie jest niezbędny ale perspektywa piłowania po gore do Tititangi w upale może być niezbyt zachęcająca. Czyli nie dość ze mieszkamy wysoko - wygląda na to ze nie dość wysoko.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln