Przejdź do głównej zawartości

Nowy Rok przychodzi w błogiej ciszy letniego wieczoru a pierwszy dzień roku spędzamy na Karekare


Sylwester nadszedł.

Pojechaliśmy do centrum ok. 23 by popodziwiać fajerwerki wprost z mostków portowych gdzie jest fantastyczny widok na wieżę i centrum biznesowe.

Sporo ludzi wpadło na ten sam pomysł gdyż już przejście przez promenadę wymagało niezgorszej koordynacji ruchowej w lawirowamiu ponad Chińczykami i dookoła co tęższych Maorysów

Po ustawieniu sie strategicznie obok nieruchomych obiektów dało się wykonać kilka nieporuszonych zdjęć.



A same fajerwerki - te według aranżancji z wieży - całkiem super ale po wystrzelaniu amunicji z tejże zapadła zaskakująca cisza letniego wieczoru. Spowodowało to lekki szok, kilka rac na krzyż potem wystrzelili pewnie zdezorientowani europejczycy.
Tak, oprócz programu SkyTower w Auckland nie strzela praktycznie nic!  Sto razy większa kanonada jest na Guy Fawkes day kilkanascie tygodni temu.
Oczywiscie restauracje i puby były pełne gości ale korek przed pierwszą w nocy w którym spędziliśmy radosne 20 minut sugerował że sporo towarzystwa zwija się raczej wcześniej. Aha, i szampan na ulicach też był raczej egzotyczny...w każdym razie miała go może co 30 grupka/para.

Po odespaniu szalonej nocy :) i radosnym świętowaniu w leżeniu bykiem popołudniową porą pojechaliśmy na nowe miejsce: plażę Karekare.

Już sam zjazd do plaży powoduje dreszcze, drżenia stopy na hamulcu i nieodłączne pragnienie zrobienia co większych napotkanych z przeciwka SUV-ów nielegalnymi w NZ. Droga z wąskiej robi się lawirującą asfaltową nitką gdzie nawet nie mieszczą się na poboczu znaki o zwalnianiu na serpentynach do 15 km/h. Po opanowaniu już do perfekcji przełączania przed tego typu rozrywkami na: LowGear & Overdrive-Off w automacie bezpiecznie stoczyliśmy się bez zagotowania hamulców.

Na dole za to jest coś takiego:






I jeszcze takie coś:



Pierwszy raz w tym roku wleźliśmy do oceanu na kapiel i muszę powiedzieć że nawet jak na moje wygórowane standardy było rześko acz przyjemnie. Po wytarmochaniu się falami i płukance z solanki postanowiliśmy uczcić to małym spacerkiem:


Tradycyjnie plaża może zniknąć całkowicie pod przyplywem odcinając drogę powrotną (tak woda dochodzi do tych skał!) więc trase lepiej zaplanować znajac fazy księżyca i pływów, ewentualnie "na lenia" - można użyć smartfona.
Prawdziwy kiwi mówi "no worries" i jak trzeba wraca szlakiem górskim naokoło w dźandalsach i togsach z chilly-binnem oraz piłką do rugby pod pachą* .








Piasek tu jest jak śnieg dla eskimosów - jest wiele typów, temperatur, szorstkości więc albo komfortowo stąpasz po twardej powierzchni nie zostawiając śladów niczym adept ninja, lub pielęgnujesz naskórek twardym proszkiem kwarcowym zapadając się po kostki albo też zabawnie kruszysz cienką skorupę soli czy krzemionki zapadając się w ciepły puch. Po niektórych ciemnych fragmentach chodzić prawie nie sposób z powodu gorąca, a znowu kolejne czarne połacie to błotko o konsystencji gliny z chłodzeniem z powodu uchodzących do morza rzek.






Kilka zdjęć z epickiej drogi która tu prowadzi - tym razem wspinaczka:








*:
   dżandalsy - NZ:jandals - ANG: sandals - po polsku: sandały choć tu częściej w formie japonek.
   togsy - NZ: togs -  czyli po naszemu strój kąpielowy
   Chilly bin - przenośna plastikowa lodówka na minced steak&cheese, piwo imbirowe i dużo L&P.








Komentarze

  1. Ciepła, słoneczka nie przykrytego szarą szmatą, tego Wam zazdroszczę! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Momj, ja na ta szmate mowie CZAPA.. pozdrawiam owinieta w szalik - Ana

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln