Dzień w którym: Poznajemy nowy wymiar zamszoności lasu, spędzamy dzień na Piopiotahi, a kea za nami chodzi.
Ranek powitał nas mgłami.
Wraz z pierwszym słońcem żonka budzi się cieplutką wodą z campshowera:
Chmury sobie idą na spacer po górach:
A ja idę na spacer po łąkach polować na spektakl: "słońce i mgły":
Pierwszy przystanek po wyzbieraniu się: Mirror lakes:
Oprócz chmary turystów i kładki wzdłuż jeziorek nie ma tu wiele - rano pozycja słońca nie bardzo nadaje się do zdjęć. Ale wprawne oko zauważy słynny napis lustrzany.
Za to spacerek do Lake Gunn był już spektakularny. Samo jezioro oczywiście jest bardzo malownicze ale las robił wrażenie bogactwem mchów. Poziom zamszoności lasu NZ: 10/10.
Mchy i wykroty oraz Ania (pierwsza po prawej):
Pokrywa dywanowa jest wszędzie aż chciałoby się w nią wtulić.
Lake Gunn na szczycie pętli spacerowej:
Strażnik lasu:
To już kładka do Hollyford falls:
Wodospady i kładki:
Droga dalej najwyraźniej zamierza rozbić nas o jakąś z gór bo wjeżdża do przełęczy bez wyjścia:
Oto i wyjście i jedyna droga - jednokierunkowy tunel. W pełni zautomatyzowany - liczymy że po drugiej stronie będzie zasięg bo zaraz w Polsce Nowy Rok, a tu dochodzi południe i czas złożyć życzenia.
Dalej czekamy na wjazd - rzut oka na lodowiec:
Zasięgu na Milford Sound brak, cała mieścina to sklepik, mini lotnisko i przystań oraz terminal promów turystycznych. Zaparkowanie pod nim jest z gatunku science-fiction więc wracamy na parking pod lotniskiem dla kieszonkowych samolocików skąd zabiera nas darmowy bus znów pod sam budynek.
Zaraz wypływamy na rejs w tle z prawej Mitre Peak - taki tutejszy Giewont jest wszędzie i na każdym obrazku.
Wypływamy na fiord - zaczyna wiać i choć mamy szczęście bo jest piękne słońce nie jest wcale za ciepło. Na Milford Sound jest ponad 200 deszczowych dni w roku - więc trafiliśmy dobrze.
Wieje coraz mocniej - zbliżamy się do ujścia do Morza Tasmana - i tak właściwie to najbliżej stąd do Tasmanii:
Jak się później dowiedzieliśmy cała roślinność na górze to mniej więcej metrowy dywan okalający skały jak mech - bez ciągłego deszczu i przy braku gleby góry były by zupełnie nagie.
Jak widać poniżej niektóre wodospady nie docierają bezpośrednio do morza tylko są wywiewane zraszając zbocza.
Niezłe foczki się opalają:
A to już widok wejścia do fiordu - statek robi kółeczko i wracamy. Co ciekawe wielu słynnych żeglarzy "przegapiło" ten fiord i wejście zostało zbadane dopiero w XIX wieku.
Obowiązkową atrakcją jest wpływanie statkiem pod sam wodospad by trochę zwilżyć turystów:
Turyści zwilżeni - jedziemy dalej:
Jedna z atrakcji to podwodne obserwatorium gdzie zatrzymujemy się w drodze powrotnej:
Budowla jest przypięta do brzegu na ruchomych wysięgnikach by wznosić się i opadać na pływach i falach. Kładka serwisowa zakotwiczenia bazy humorystycznie zatytułowana: "Most donikąd".
W obserwatorium schodzi się do podwodnego dzwonu ok. 10m pod wodę. Główną atrakcją jest biały endemiczny koral.
I coś co się przyssało do szyby.
Piopiotahi - bo tak się nazywa ogólnie to miejsce. Nazwa Nowo Zelandzka ma błąd bo zatoka nie jest ujściem rzeki tylko fiordem (powinno być: Milford Fiord) ale tak już zostało bo się wszyscy przyzwyczaili.
Z powrotem w porcie:
Parking też sie już powoli opróżnia - większość turystów wraca już powoli do Queenstown bo Milford to popularny cel wypadowy na jednodniową wycieczkę.
My jeszcze po drodze i przed tunelem idziemy zobaczyć The Chasm, już nawet z parkingu jest nieźle:
The Chasm to spienione urwisko rzeki która rzeźbi niesamowite okrągłe twory za pośrednictwem erozji i wirujących kamieni. Warunki na zdjęcia były trudne gdyż słońce paliło i przepalało zdjęcia.
Zatrzymujemy się jeszcze raz po drugiej stronie tunelu. Po wpiłowaniu się do jego początku i pokonaniu go (to jakieś 10-12% kilometrowego podjazdu) sprzęgło roztaczało aromaty grillowanego azbestu więc zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.
To jedyny telefon ostatniej szansy w okolicy - budka satelitarna.
Na piknik przyszła kea a za nią chmara ścigających ją turystów. Ania miała test integralności buta. Kea łazi za ludźmi i niestety w końcu jakiś bałwan coś jej rzuci.
Jeszcze jedna seria wodospadów po drodze:
Wracamy na zasłużony luksusowy kemping w Te Anau, dziś pełen luksus i wietrzenie gratów:
Ranek powitał nas mgłami.
Wraz z pierwszym słońcem żonka budzi się cieplutką wodą z campshowera:
A ja idę na spacer po łąkach polować na spektakl: "słońce i mgły":
Pierwszy przystanek po wyzbieraniu się: Mirror lakes:
Oprócz chmary turystów i kładki wzdłuż jeziorek nie ma tu wiele - rano pozycja słońca nie bardzo nadaje się do zdjęć. Ale wprawne oko zauważy słynny napis lustrzany.
Za to spacerek do Lake Gunn był już spektakularny. Samo jezioro oczywiście jest bardzo malownicze ale las robił wrażenie bogactwem mchów. Poziom zamszoności lasu NZ: 10/10.
Mchy i wykroty oraz Ania (pierwsza po prawej):
Pokrywa dywanowa jest wszędzie aż chciałoby się w nią wtulić.
Lake Gunn na szczycie pętli spacerowej:
Strażnik lasu:
To już kładka do Hollyford falls:
Wodospady i kładki:
Droga dalej najwyraźniej zamierza rozbić nas o jakąś z gór bo wjeżdża do przełęczy bez wyjścia:
Oto i wyjście i jedyna droga - jednokierunkowy tunel. W pełni zautomatyzowany - liczymy że po drugiej stronie będzie zasięg bo zaraz w Polsce Nowy Rok, a tu dochodzi południe i czas złożyć życzenia.
Dalej czekamy na wjazd - rzut oka na lodowiec:
Zasięgu na Milford Sound brak, cała mieścina to sklepik, mini lotnisko i przystań oraz terminal promów turystycznych. Zaparkowanie pod nim jest z gatunku science-fiction więc wracamy na parking pod lotniskiem dla kieszonkowych samolocików skąd zabiera nas darmowy bus znów pod sam budynek.
Zaraz wypływamy na rejs w tle z prawej Mitre Peak - taki tutejszy Giewont jest wszędzie i na każdym obrazku.
Wypływamy na fiord - zaczyna wiać i choć mamy szczęście bo jest piękne słońce nie jest wcale za ciepło. Na Milford Sound jest ponad 200 deszczowych dni w roku - więc trafiliśmy dobrze.
Wieje coraz mocniej - zbliżamy się do ujścia do Morza Tasmana - i tak właściwie to najbliżej stąd do Tasmanii:
Jak widać poniżej niektóre wodospady nie docierają bezpośrednio do morza tylko są wywiewane zraszając zbocza.
Niezłe foczki się opalają:
A to już widok wejścia do fiordu - statek robi kółeczko i wracamy. Co ciekawe wielu słynnych żeglarzy "przegapiło" ten fiord i wejście zostało zbadane dopiero w XIX wieku.
Obowiązkową atrakcją jest wpływanie statkiem pod sam wodospad by trochę zwilżyć turystów:
Turyści zwilżeni - jedziemy dalej:
Jedna z atrakcji to podwodne obserwatorium gdzie zatrzymujemy się w drodze powrotnej:
Budowla jest przypięta do brzegu na ruchomych wysięgnikach by wznosić się i opadać na pływach i falach. Kładka serwisowa zakotwiczenia bazy humorystycznie zatytułowana: "Most donikąd".
W obserwatorium schodzi się do podwodnego dzwonu ok. 10m pod wodę. Główną atrakcją jest biały endemiczny koral.
I coś co się przyssało do szyby.
Piopiotahi - bo tak się nazywa ogólnie to miejsce. Nazwa Nowo Zelandzka ma błąd bo zatoka nie jest ujściem rzeki tylko fiordem (powinno być: Milford Fiord) ale tak już zostało bo się wszyscy przyzwyczaili.
Z powrotem w porcie:
Parking też sie już powoli opróżnia - większość turystów wraca już powoli do Queenstown bo Milford to popularny cel wypadowy na jednodniową wycieczkę.
My jeszcze po drodze i przed tunelem idziemy zobaczyć The Chasm, już nawet z parkingu jest nieźle:
The Chasm to spienione urwisko rzeki która rzeźbi niesamowite okrągłe twory za pośrednictwem erozji i wirujących kamieni. Warunki na zdjęcia były trudne gdyż słońce paliło i przepalało zdjęcia.
Zatrzymujemy się jeszcze raz po drugiej stronie tunelu. Po wpiłowaniu się do jego początku i pokonaniu go (to jakieś 10-12% kilometrowego podjazdu) sprzęgło roztaczało aromaty grillowanego azbestu więc zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.
To jedyny telefon ostatniej szansy w okolicy - budka satelitarna.
Na piknik przyszła kea a za nią chmara ścigających ją turystów. Ania miała test integralności buta. Kea łazi za ludźmi i niestety w końcu jakiś bałwan coś jej rzuci.
Wracamy na zasłużony luksusowy kemping w Te Anau, dziś pełen luksus i wietrzenie gratów:
Dziś dotarliśmy Do "E" czyli Milford Sound a wracamy na nocleg w sam lewy dolny róg - Te Anau. Na szczęście już tam nie pada.
Komentarze
Prześlij komentarz