Przejdź do głównej zawartości

Wyspa południowa - dzień czternasty - ostatni

Dzień w którym:  Jest deszcz przy którym przechodzimy na jasną stronę mocy.


Obudziła nas zlewa, gigantyczna. Niestety żadne prognozy nie przewidywały poprawy, a nie dało się nawet zrobić porządnego śniadania. Pojechaliśmy więc do pobliskiego Lyttelton w poszukiwaniu daszku - bo pocisk wymagał uszczelnienia gdyż lało się nam znów spod sufitu. Daszek znaleźliśmy przy portowym sklepie z alkoholami gdzie udało się nakłaść taśmy ile wlazło głównie w rynienki którędy jak wydedukowałem lało się spod uszczelki - stąd powódź na postojach albo przy wolnej jeździe. Kawiarnia też się znalazła i zjedliśmy porządne śniadanie. Deszcz w tym czasie wściekle siekał więc plany na dalszą eksplorację półwyspu trzeba było odłożyć na następny raz. Z atrakcji pod dachem za to wybraliśmy się do centrum handlowego i kina już w samym Christchurch.
W odróżnieniu od "Rogue One" które było dla mnie tragiczne i przypominało chińską podróbkę Gwiezdnych Wojen opartą na "Nowej Nadziei", "Ostatni Jedi" okazał się nawet niezły. Po kinie deszcz wyżywał się dalej nad naszym kawałkiem planety więc cóż było robić? - znaleźliśmy kemping w pobliżu naszej wypożyczalni i można, a nawet trzeba było resztę dnia się pobyczyć.
Następnego dnia zdaliśmy rano pocisk i nasza podróż dobiegła końca. Mimo problemów z ładowaniem głównie bateri drona, przeciekaniem pocisku i sprzęgłem dożywającym dni swoich udało się zrobić palnowaną trasę. Zmodyfikowaliśmy ją lekko podczas drogi by dostosować się do pogody i prognoz - cała reszta została na następny raz.

Zamieszczamy drobne filmowe podsumowanie wyprawy:



Ostatni nocleg na kempingu w punkcie "I" i zamykamy pętelkę w "J". Do nastepnego razu!



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln