Witamy na Timber Trail którego pierwszą część nasza wesoła ekipa postanowiła przejechać "niezależnie od pogody".
Poniżej już efekt końcowy tego pomysłu, do którego przydałby się bardziej strój na deskę błotną surfingową niż ten rowerowy.
Ale nie uprzedzajmy faktów gdyż ekipa w składzie jak poniżej wyrusza na szlak przy pełnym nawadnianiu terenu:
Mój wehikuł przynajmniej przed startem nie był już namoknięty, no ale oczywiście nie mieszczę się oponami na przyczepkę.
Już pierwsze metry szlaku dały nam do zrozumienia że będzie wesoło:
Po następnych kwestia przemoczenia czegokolwiek była już faktem dokonanym, więc głównym zmartwieniem okazał się brak wioseł:
Fragment trasy jechaliśmy po kaskadach wody gdyż szlak opanował górski strumień - na postoju wymieniamy uwagi dotyczące walorów smakowych tutejszej bioflory oraz kto ma więcej błota w spodenkach kolarskich i innych mniej eksponowanych miejscach.
Na odcinkach poza buszem rozwijam prędkości zupełnie nieadekwatne do możliwości chińskich opon zalepionych kilogramami błota - ale przynajmniej nie jest tu aż tak ślisko, AŻ tak...
Co jednak pozwala mi dogonić pozostałych:
Pierwszy spektakularny most wiszący - ulewa siecze całą mocą coraz bardziej
Tu udaje się na moment wyjąć aparat w przerwie na drobny posiłek, baterii do kamery nie wymienię bo jest z 10 stopni i wszystko płynie błotem:
Chłopaki znów na mnie czekają przed skrętem ze szlaku, parę kilometrów temu pozbyłem się dzięki błocku działających hamulców i trochę wolno idzie. A raczej tak bym chciał, bo na zjazdach hamuję już tylko ciężkimi epitetami.
Tu następuje epizod nie udokumentowany już przez kamerę bo skończyła się karta pamięci. Zjeżdżając ostatnie kilometry po krętej żwirówce z ledwie sprawnym hamulcem z przodu nie wyrabiam się na zakręcie i usiłuję się panicznie podeprzeć. Kończy się to bolesnym skurczem łydki i utratą trakcji odciążonego nagle przedniego koła. Robię klasycznego orła i długo zbieram się ze żwiru rozmasowując obolały mięsień. Jako że i ja i rower jesteśmy z mocnego materiału więc wszystko całe. Ostatnie prawie osiem kilometrów to jazda jedną nogą i bez baterii bo wzięła i się skończyła na finałowym podjeździe (jak zresztą wszystkim innym w mniej więc tym miejscu, o czym dowiedziałem się już później)
No i wesoło doturliwuję się na metę:
Trochę tak stałem gdyż noga chciała jeszcze pobyć na deszczu w tej samej pozycji.
Siedemdziesiąt jeden warstw geologicznych regionu Waikato:
Na pocieszenie dodam że nie tylko ja byłem epokowo brudny:
Mieszkał tu pewien pionier budują wszystko własnym rękami zaczynając od buszu, siekiery i dużej ilości optymizmu.
Teraz oczywiście to już niedziałająca ruina:
Rimu, matai i totara to tutejsze drzewa, jakbyście nie wiedzieli:
Piły do tego przybytku były centrowane metodą akustyczną którą uprawiał i znał tylko mistrz ceremonii. Do koncertu strojeniowego pił potrzeba było młota i kowadła (niestety nie zachowało się...)
Napęd parowy zespołu pił, a raczej co z niego zostało
Resztki szły zmyślnym taśmociągiem wprost do pieca:
Pani oprowadzająca (chyba wnuczka) nie wiedziała nawet co to za kule na tej przekładni gdzie przytomnie rozpoznałem znany mi z dziewiętnastowiecznych rycin tzw. regulator obrotów Watta.
Dostałem +10 do respektu w tartacznym muzeum.
Za kocioł parowy do napędu robił przód lokomotywy - prawie jak w moduł grzewczy z "Alternatyw 4"
Najcichsze miejsce w tartaku to budka telefoniczna gdzie można było wykrzyczeć do bakelitowej słuchawki zapotrzebowanie na "dziesiąty stopnień zasilania", bimber czy co tam akurat brakowało.
Jedyny kawałek elektryki dodany już w latach późniejszych, o Panie z Londka Zdroju, a to za granicą jest...
Miejsce w którym dostaliśmy opis przemodelowania wzgórza i zawracania lokalnego strumienia na potrzeby tartaczne, coś dziś nie do pojęcia gdy każdy kopczyk to dziedzictwo, rezerwat lub ostoja pływaka żółtobrzeżka.
Tartak to też żywe muzeum wspaniałego żelaza od czarnej dizlowskiej roboty:
Sprzęt oczywiście zagraniczny, targany przez ocean:
Co jako żywo przypomina mi relację uczestnictwa Fiatów 125 w rajdzie Paryż-Dakar w minionej epoce gdzie dumnie głoszono że wszystko poszło świetnie mimo "drobnych napraw" po drodze jak np: wymiana tłoków.
Co tu dużo gadać, łatwo to tu nie mieli...
Po drugiej stronie traktu pod własnym domem spoczywa rzeczony pionier: George Ottaway którego jeszcze kilka lat temu Jonny zdążył poznać osobiście.:
Sądząc po artystycznym porządku w biurze gdzie od tego czasu nic nie ruszono, był to niezły charakter:
Powróćmy jeszcze do pozostawionej na gnicie kolekcji:
Ekspozycję otwiera Bredford:
Jak widać George miał bardzo lojalnych i oddanych pracowników na posterunku do samego końca:
W kolejnym domu osadników znalazłem trochę sztuki:
Kolejne eksponaty, zwraca uwagę szczodre omszenie stanowiące podstawę kamuflażu.
Oczywiście jest to kolejny Bredford:
Tu dla odmiany jeszcze jeden Bredford:
Modelowo: Bredford.
Nieco zmęczona życiem mordka etatowego pracownika:
Sprawdziłem w internecie, model Trader to też wiadomo już co.
I proszę, można - oto ciągnik bez żadnych plastikowo-gumowych części!
Ha! mam was!
To był amerykański Dommer truck!
Na końcową część dnia pojechaliśmy do Timber trail Lodge gdzie większość normalnych ludzi nocuje na szlaku gdyż ten w całości ma ponad 80km.
Mimo oczywistego zainteresowania szwedzkim stołem na dole, zwróciły moją uwagę trofea myśliwskie:
Pogoda po krótkim przejaśnieniu na zwiedzanie tartaku znów nie dopisuje:
Główna sala pełni rolę otwartego schroniska:
Informacje dla normalnych użytkowników szlaku podczas stosownej pogody:
Tu był kącik biblioteczny - dobrą strona był gorący piec do którego strategicznie ustawiałem się co bardzie przemarzniętą i przemoczoną częścią...
Ale ogólnie było świetnie, następnym razem biorę piankę do nurkowania.
Jakby ktoś był ciekawy historii tartaku polecam znalezioną stronę o nim.
Tu są natomiast informacje o szlaku Timber trail
Komentarze
Prześlij komentarz