Przejdź do głównej zawartości

Przeprowadzka - 1380km w 48h

Tydzień przeprowadzkowy był z gatunku tych ciężkostrawnych:

Po pożegnaniu w pracy zaczęliśmy się na serio zwijać z manelami - po trzech latach i przesortowanej - a jakże - skorupce ślimaka z Danii doszły stosy dobra zdobyte tu - a więc do spakowania. Przed środą gdzie o 11 odbierałem ciężarówkę byliśmy mniej więcej gotowi z całym garażem skrzyń i pudeł oraz złożonymi regałami z płaskie paczki - jak ja docenię ten pomysł wkrótce!



Po odebraniu 5,5 tonowego Mitsubishi Fuso i zjechaniu tą kolubryną z naszej góry podjazdowej tyłem zaczęliśmy wrzucać pierwszą turę. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji bo gdy tylko ktoś z naszej uliczki chciał wjechać lub wyjechać z dalszych posesji operację trzeba było przerywać, bagaż jako tako mocować, składać platformę i dokonywać podjazdów w przód i tył by jakoś kogoś przepuścić poprzez okoliczne wjazdy do domów.
Więc tak sobie ładowaliśmy radośnie przez 3 godzinki błogosławiąc dobry czas gdy do wynajęcia jest jest też jakiś domek na końcu naszej uliczki i oczywiście spacerują, wchodzą i wjeżdżają tłumy oglądaczy z agentami nieruchomości włącznie.


Ciężarówka została dopakowana do sufitu w przejściu znalazło się miejsce na tandem.


Po upewnieniu się że opiekunka do kotów znajdzie klucz z trudem wygrzebaliśmy się na naszą ulicę wyjąc silnikiem na krótkim pierwszym biegu i ruszyliśmy w drogę do Turangi. 
Wszystko o dziwo dojechało nieprzetasowane i w jednym kawałku - wyładowanie zajęło nam wspólnie do późnego wieczora - a wcześnie rano runda z powrotem do Auckland.

Druga tura pakowania przebiegła już gorzej bo trzeba było upchnąć wszystko co potem nie zmieścimy do Yellow Tardisa. No i jechałem już sam.  Sąsiedzi też nie współpracowali bo musiałem podczas ponownego pakowania robić dzikie manewry aż dziewięć razy by kogoś wpuścić, wypuścić, oklnąć itp.

Koniec końców wyjechałem dopiero o 18... co oznaczało mniej więcej że byłem w Turangi po 23 a rozpakowywanie skończyłem o 1:30 w nocy przy siekającym deszczu. Potem całe 3 godziny "snu" i przed 5 rano wyjechałem w drogę powrotną przy dalej sieczącej ulewie i szarpiącym wietrze i nawale nocnych 18 kołowych ciężarówek z balami drewna wielkości dorodnych sekwoi. Droga była zdecydowanie za długa...ale odstawiłem pojazd z zapasem 20 minut. 
Ręka odpadała mi po szarpaniu się z manualną skrzynię biegów - to srebrne bydlę potrafiło rzucać synchronizację i na skrzyżowaniach nie mogłem wrzucić nic  sensownego - co często kończyło się ruszeniem z trójki czy czwórki i paleniem sprzęgła. Potem dopiero opanowałem podwójne wysprzęglenia i przygazówki - jak w Starze normalnie.
Dotarłem Uberem do domu, zresztą pierwszy i ostatni raz adres wpisałem źle co skończyło się manualnym prowadzeniem kierowcy i... w sumie to nie pamiętam, chyba obudziłem się gdzieś po południu w pustym domu na materacu pod oknem gdzie żonka podała mi herbatkę.

Nie mam żadnej dokumentacji zdjęciowej z części 2 oprócz jednego zdjęcia przy pakowaniu drugiej tury:



Zdjęcie robione bardzo szybko i chyba podczas chowania już aparatu do kieszeni przy ósmej chyba z kolei rundzie manewrowej więc stąd efekt przyśpieszenia - a to dobrze oddaje sytuację bo ostatnie chwile drugiej tury były nerwowe.

Nie polecam z oczywistych względów tego typu maratonów;)


Dalej mieliśmy czas aż do niedzieli na wyprowadzkę.


Potem już było spokojniej, ale dom trzeba było wysprzątać a całą resztę upchnąć w małym Tardisie razem z nami i dwoma kotami.


He, he nie ma tak dobrze - to dopiero pierwsza warstwa.

Były trzy.

Na czwartej pod samym dachem na warstwach koców i szlafroków rezydowały koty. I było to o dziwo najspokojniejszy transport wszech czasów - mogły bezpiecznie wklinować się w puszystą wykładzinę i przez tych kilka godzin - zero problemów. W vanie mieliśmy nieustanny koncert i spacery. Pewnie też dużo ciszej i mniej rzucało.






Na bagażniku wylądował trajk - wreszcie bagażnik na niego nie był używany do transportu desek:)
Przy wyjeździe, na pożegnanie Captain Scott Road, przy takim załadowaniu tradycyjne przyładowanie katalizatorem w rynsztok - i jedziemy!

Żegnamy Auckland!!!





 





Komentarze

  1. NO gratulacje. I czekamy na rozwoj sytuacji w nowym miejscu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, że już macie to za sobą, napisz jak wam się tam mieszka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zbieram materiał więc cierpliwości:) trochę rozgardiasz sprzętowy jest...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln