Tym enigmatycznym tytułem zaczniemy opowieść o drodze SH43 z Taumarunui do Stratford która jako ostatnia droga krajowa w kraju ma jeszcze najbardziej dziki odcinek w środku nie pokryty asfaltem.
Któregoś jesiennego weekendu (czyli zgranego razem środka tygodnia) postanowiliśmy przejechać ją tak by doświadczyć jej w pełni - czyli motorem.
Jest to odcinek mający ok 150 km bez stacji benzynowej i jeszcze do niedawna bez zasięgu telefonii komórkowej czy w niektórych miejscowości nawet bez prądu.
Obecnie to się oczywiście zmienia i środkowa żwirowa sekcja jest powoli sukcesywnie zmniejszana, internet komórkowy jest w zasadzie wszędzie, choć jakość drogi pozostawia nieco do życzenia więc warto nawet dostosować się do wysokogórskich przebiegów dziennych. Z Turangi dla nas oznaczało to około 215 km w jedną stronę więc zaplanowaliśmy nocleg w Startford bo jesienne temperatury pod wieczór spadają już zdecydowanie poniżej 10st C.
Po środku trasy znajduje się najstarszy hotel pionierskich osadników we Whangamomona. Miejsce o tyle charakterystyczne i odcięte od cywilizacji że w 1989 ogłosiło własną niezależną republikę. Jako że w dzień republiki odbywają się mistrzostwa strzelania z bata, skórowania oposa czy też rzucania kaloszem i fakt że przez 18 miesięcy rządy republikańskie sprawowała koza, można domyśleć się że republikanie mają dość luźny stosunek do życia. Szczegóły i fakty tutaj. A zdjęcia poniżej.
Na trasie znajduje się też wiele szlaków do ukrytych wodospadów, szczątki dawnej kolei z wiaduktami i tunelami, wioski pierwszych osadników, tunele hobbicia nora czy Moki no i przede wszystkim wspaniałe widoki. Większość rzeczy dalej przed nami bo SH43 to wielu miejscach punkty startowe wielogodzinnych wycieczek do wodospadów w buszu itp.
W zapakowaniu pomógł nam przedstawiony już kuferek gdyż wzięliśmy nawet butelkę z benzyną na zapas oraz liczne ciepłe ciuchy oraz gadżety. Nocleg w ogrzewanym domku kempingowym w Stratford pozwolił zrezygnować z namiotu no ale trzeba było tam przed wieczorem dojechać.
Pierwszy przystanek na trasie dla ułożenia kosteczek, punkt widokowy Waituhi.
To nasze górki z lewej Tongariro z prawej Ruapehu, o tej porze roku jeszcze tuż przed pierwszymi śniegami.
Uzbrajanie się przed dalszą podróżą bo jeszcze chłodny poranek.
Po zaopatrzeniu się w siostrzanym supermarkecie New World w Taumarunui, dotankowaniu się pod korek oraz drugim śniadaniu i kawie wjechaliśmy już oficjalnie na SH43. Tak mniej więcej około południa zupełnie zgodnie z planem.
Pierwszy przystanek - ciekawy wiadukt z resztkami starego, oraz na umocowanie kamery.
Ruszamy w drogę:
Ładny punkt widokowy na pierwszym poważnym podjeździe:
Idzie jesień, cicho i spokojnie ruch prawie zerowy.
Wkrótce wjechaliśmy w odcinek w którym brakuje jeszcze asfaltu.
Momentami jest zupełnie nieźle dopóki nie wpadnie się w wibracje w gąsiennicowych dołkach czy nie wypadnie na luźny szuter. Wtedy powyżej 30-tki na miejskich oponach robi się wężowato.
Dobre 10km takiej jazdy.
Mniej więcej w połowie jest miłe miejsce piknikowe z opcją na mały spacerek.
Tutaj znajduje się mały szlak pieszy do miejsca wiecznego spoczynku jednego z pionierów tego przejścia poprzez busz i góry.
Rzeka jak widać niesie co nieco podczas zimowych powodzi.
Miejsce pochówku Joshuy Morgana:
Po paru kilometrach trzęsienia szlak wraca z powrotem na asfalt i na kolejnych przełęczach otwierają się klawe widoki:
Atrakcje drogi SH43:
Film drogi:
Droga jest dość solidna jednak miejscami asfalt ma sporo erozyjnych wyobleń więc nie warto przekraczać komfortowych i cichych 50-60kmh, choćby tylko dla widoków.
Dojeżdżamy do wspomnianego Whangamomona:
Tu mała przerwa w najstarszym hotelu w kraju:
Napisy i plakietki na ścianach to mieszanka faktów historycznych i zabawnych reklam czy gagów. Trasa jak widać przygotowana jest na spory ruch motocyklowy, spotkaliśmy wprawdzie niewielu po drodze, może już nie sezon...
Notatka o lokalnej Republice:
Jeden motocyklista do pogadania co wziął sprzęt odpowiedni na szutrowy odcinek. On też jednak się nie spieszył. Nikt tu zresztą się nie spieszy, i dobrze.
Zabudowania obok trzymają styl ale kręcą się dookoła agroturystyki konnej i pasterskiej.
Przejazd przez tunel hobbiciej nory. Jak większość mostów tu jednopasmowy więc warto wypatrywać ruchu z przeciwka.
Film z przejazdu w drugą stronę:
Tak ukochana małżonka relaksowała się pod koniec dnia gdy docieraliśmy już do Stratford. Oznacza to dla mnie projekt ulepszenia siedziska i zamiany tej dechy na coś bardziej przyjaznego siedzeniom.
Na tejże przełęczy z widokiem już na wielki wulkan Taranaki (Mt Egmont) pilot rozpylający z samolotu jakieś opryski zafundował na pokaz pilotarzu wśród wzgórz. Coś jak naloty treningowe kamikadze..
Góra Taranaki, tuż pod nią kolacja i ciepłe łóżko w Stratford.
Z wieczoru i poranka nie mamy wiele jeśli nie liczyć ciekawej ścieżki do miasta z kempingu wśród górskich potoków. Byliśmy nieco zmarznięci ale i pokój i fajne śniadanie w centrum dały nam dobre paliwo na powrót.
W drodze powrotnej zjechaliśmy ze szlaku zobaczyć kolejny tunel - Makahu.
To my w Wielkiej dziurze!
Co się stanie jak zbliża się z drugiej strony ciężarówka z tonami drzewa, a jesteś w środku? No to trzeba pobiegać... Albo rozpłaszczać na ścianie. Na szczęście ruch tu minimalny i po zobaczeniu motoru kierowca na nas zaczekał...
Kolejna Przełęcz w drodze powrotnej:
I jeszcze jeden przejazd prze ten sam tunel oczywiście.
Toaleta 6km, biegiem pięć..
Zjeżdżamy już do Taumarunui..
Pasażerka operowała kamerą:
W powrotnej drodze poprzez najbliższe nas pasmo górskie temperatura nagle zjechała z 16 do 9 stopni. Z każdym zakrętem mniej i mniej, a więc do domu dojechaliśmy cokolwiek przymarznięci i sauna była w użyciu!
Mimo wszystko to jedna z ostatnich okazji na zobaczenie SH43 w dzikiej formie nim asfalt otworzy ją dla ruchu tranzytowego.
No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia. Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo
Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu. Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu - tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę. Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast
Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą. Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln
Fajnie i zielono :)
OdpowiedzUsuńto pisałem ja, Jażąbek :)
Usuń