Przejdź do głównej zawartości

Nie może zabraknąć podsumowującego odcinka rowerowego!

W odróżnieniu od motocykli, łyżew i nart wodnych sezon rowerowy trwa cały rok, jeśli myślisz inaczej to masz nieodpowiednie ubranie.

Dziś seria rowerowych nowości, małe zwiedzania lokalne i tego typu sprawy.

God shave the trike!


Krótkie wyjaśnienie na temat szlaków rowerowych okręgu Waikato w NZ bo temat był i będzie powracał. 

Szlaki oznaczone są według poziomów (Grade) od 1 do 5 następująco:

Grade 1 - spadaj do Auckland, tu nie występuje.

Grade 2 - teoretycznie łatwy ale możliwe trawersy strumieni, kamienie, korzenie i podjazdy z językiem na brodzie. Ale rower wyczyścisz nawet szczoteczką do zębów.

Grade 3 - średnio-zaawansowany.. ha,ha,ha.. to co wyżej + skały, korzenie wielkości Entów, widoki na gejzery i  trawersy przez małe rzeki. Podjazdy szybsze przy pchaniu roweru. Do czyszczenia przyda się już wąż i szczota ryżowa.

Grade 4 - co wyżej oraz pobudowane platformy do skoków itp. jakbyś się nudził. Na szlaku możliwe stalagmity, otwarte gejzery, zwalone pnie wielkości sekwoi i duże rzeki bez mostów, radź sobie. Pół na pół piechotą. Błoto wyciągasz z zębów. Myjka ciśnieniowa niezbędna na koniec (także do ciała).

Grade 5 - co wyżej, platformy mają ostrokoły oraz wilcze doły i wysokość mierzoną w metrach, nie trafisz w hopke - wracasz helikopterem. Gejzery gotują płyn hamulcowy zdalnie. Lepiej weź liny i raki bo więcej z buta niż rowerem. Błoto wyciągasz z miejsc nieznanych medycynie. Na następny szlak weź nowy rower, szkoda czasu.


Fisher Track


A więc zaczynamy jeszcze od pozostałości lata (nie, nie mamy już takiej pogody, a szkoda) 

Na Fisher Track Grade 3, 27km:


Jak widać jeszcze jest trochę gdzie pojeździć.


Zaczyna się przyzwoitą szutrówką gdzie w sezonie w środku dnia można spotkać czekających chińczyków 'bo w folderze napisali, że tu kiwi przechodzą przez drogę!?' [autentyk! ]. Jasne, szczególnie jak poczekasz te 10 godzin i masz noktowizor... 




Ania stara się nie przejechać kiwi.


Potem droga zwęża się bardziej przechodząc w typowy dla NZ szlak 'gentle medium Grade 3' czyli odpowiednik polskiego iron - man'a po górach. 



Wlazłem na sąsiednie wzgórze na postoju:



I tak 100 km do samego Whanganui:


Podjechaliśmy sobie mniej więcej do połowy długości i postanowiliśmy rekreacyjnie zwrócić aby nie pchać rowerów bez energii z powrotem. 



Wygląda cudownie ale uwierzcie, to są same wądoły:


Przez to 'okno' niedawno przejeżdżaliśmy:




Szlak ma wprawdzie opcję zapętlenia ale jest to dalsza przejażdżka (z czego 40km szosami) , ewentualnie ktoś musi cię zgarnąć - z drugiej strony gór. 



Kilka rajdów dookoła komina. 

...gdy ambitnie budowałem formę na pożyczonym z pracy Scott Genius FS 29'

Wziąłem go raz na nasz lokalny szlak wzdłuż rzeki (Grade 2-3, 16km pętla) gdzie jeżdżę tylko na swoim grubasku elektrycznym. 








I stała się magia. 



Tam gdzie potrzebowałem zwykle mocy i załączał się silnik, tu też ja miałem i to do woli! 

Niesamowite jak bardzo jeździmy 'głową' a nie nogami... 

Cała trasę przejechałem dobre 10 minut... szybciej.






Błotny rajd trawersem 42

(Grade 3 lub jak jesteś mną i szukasz skrótu: Grade 5)


Kolejne sprawdzenie szlaku, ten ma jak nazwa wskazuje 42 km w jedną stronę więc nastawiam się na jazdę do połowy baterii i powrót. Na mapie wydaje się że jest opcja odbicia w stronę ujęcia wody i powrót dookoła żwirówką. 

Start prawy dolny róg. Na żółto moja trasa, niebieski - tak biegnie dalej Traverse 42, żółte kropki - plan.


Już po wyładowaniu sprzętu czuję jesień i kurtka z zapasu jest natychmiast używana. 


To jest mocny wstęp - kawa na ławę, ja jadę tylko na zwiady:


Początek łatwy, tradycyjny żwir, mijają mnie pickupy z quadami na pakach ubłocone do poziomu szyb...O. K. 
Kilka widoczków na góry i duże błotniste kałuże. 


Takie ładne, jeziorne. 


Nie ryzykuje kąpieli i dwie pokonuję trawą przez jakieś wądoły poboczowe. Trawa głeboka do kolan, dziury  losowo gdzieś do środka ziemi.

Widoki na Tongariro:


Ent, czy coś:


Dojeżdżam do parkingu, tu parkują quadowcy, stoi kilka Fordów Raptorów czy innych bestii do wożenia na pace dinozaurów. 

Stąd dopiero zaczyna się szlak do szaleństw 4x4. Ślady są wszędzie i nie trzeba być Sherlockiem H. by zobaczyć przeorane dodatkowe ścieżki, próby wjazdu po pionowych skałach, ślady spalonej gumy na kamieniach. 
Podjazdy są umocnione poprzecznymi belkami drzewa dla przyczepności:


Znika zasięg, znikają ślady cywilizacji. 




Po kilkunastu kilometrach zupełnie fajnej jazdy (prawie połowa baterii już zeżarta co opisuje stromość okolicy)  postanawiam zniknąć ja w obiecującą odnogę, która po kilku konsultacjach GPS i studiowaniu mapy wydaje się tą idącą do pobliskiego technicznego ujęcia wody. 

Oto relacja z pamięci:

Czekają mnie dwie przeprawy przez strumienie i poważne zejście wejście wąwozami, co to dla fachowców. 
Zaczyna się nieźle ścieżka jest widoczna i nawet dość szeroka z każdym zakrętem jednak coraz węziej i stromiej. 
Pierwszy strumień, trochę grząsko ale jest ok. 
Szlak zaczyna mieć w środku coś w rodzaju pobocznego koryta strumienia, na szczęście nic nie płynie. Wybieram jedną stronę i zsuwam sie w zaciskający się dookoła busz z lianami (a jakże) jeżyn i czegoś czepliwego. 
Po chwili można już tylko iść prowadząc rower na jednej stronie koryta, a idąc po drugiej. 
No i fajnie więc idę. 
Konsultacja z mapą - aha, dopiero 20% "skrótu". 
Koryto pogłębia się do około metra, a można iść już tylko w kucki. 
Liany sięgają już skarpetek. 
Zdaje sobie sprawę że za parę metrów już nie zawrócę z rowerem z powodów ograniczeń fizyki. 
Zostawiam go wklinowanego smutnie w koryto do poziomu zacisku siodełka i robię piechotą skauting jeszcze 20-30 metrów w dół - docieram może do połowy planu skrótu. 
Normalnie kaskady strumienia górskiego czyli osuwanie się po glinino-kamiennych progach, słyszę kolejny strumień i widzę przez tunel pod jeżynami bagno rozlewiska. 
To tyle na dziś.  
Wracam do roweru. 
Jak tu ugrzęznę to znajdą mnie myśliwi za 20 lat, a dalej ma byc stromiej, ha, jak ja lubie 'oznaczone' ścieżki na azymut  w tych górach, trzeba być kozicą czy coś... 
Więc wypycham tyłem rower pod górę  potem w małym poszerzeniu wąwozu obracam go pionowo wyplątując koła z lian i wracam na górę.
Próba przebicia na mapie ok. 2km - to około godziny bezowocnego trawersu, wyciągam kolce ze skarpetek i rękawów i wracam znanym ubitym szlakiem ... z powrotem. 








Dziś nici z pętli ale zobaczyłem kawałek 42, ja tu wrócę i zemszczę się!




Szlak energetyków


Mój szlak na tyłach błotnych gejzerów: 'szlak energetyków'
Grade 4 (planowany), 22km.
Trawersy: próba latem i finalne przebicie się wczesną je
sienią. 

Szlak na zółto przejechany dopiero od strony Tokaanu

Podjąłem kiedyś próbę przejazdu dzikim szlakiem od południa oznaczonym jedynie na mapie topograficznej, w szarej strefie wpływów plemiennych i o dziwo ograniczonym jedynie za pomocą betonowych bloków 'przeciw-quadowych' od strony elektrowni wodnej. 

Odkryłem wiele serwisowych dróg prowadzących jedynie do odnóg rur elektrowni wodnej i ogromnych słupów trakcji wysokich napięć oraz bogactwo dzikich jeleni. Szlak niknął w niedokładnościach mapy choć ja miałem podejrzenie po analizie ścieżki GPS gdzie mógł znikać i gdzie przegapiłem zwrot. Wydawało się to jednak zbyt wąską i dziką ścieżką. Kolejny pomysł na atak od północnej drugiej strony czyli serpentyn nad wioską Tokaanu. 

Krótka szosówka jak z mojej treningowej trasy na poziomym, potem kilka zwojów serpentyn i zgodnie z topo nz 1:50000 znikam w buszu. 

Droga, o dziwo nie wita znienawidzoną tabliczką:
by permit only!! tratatata..forest shareholders only...a ty spadaj
mijam jakiś ukryty domek, także dalej bez szykan typu:
private road... trespassing uga-buga latające terrarery... a ty w tył zwrot!!
 jest pięknie. 

Jest też obłędnie stromo, a koleiny są na metr głębokie poprzecinane erodującym zaschniętym błotem. 
Zdjęcie nie oddaje bo już na lokalnym szczycie.




Po wypiłowaniu się na szczyt wzgórza gdzie moja bateria choć jeszcze w 3/4 pełna daje mi do zrozumienia spadkami napięć prawie do rezerwy, że chyba oszalałem, wreszcie mogę odpocząć bo przystanek wcześniej nie dał bym szans na ponowne ruszenie z miejsca i oznaczało by to pchanie majdanu z buta. 

Szlak znów rozmija się z mapą w bogactwie serwisówek dla energetyków, więc czasem zostawiam rower na rozstajach i sprawdzam z GPS piechotą w losowe odnogi rysując ścieżki i porównując z nz topo. 



Jestem już prawie na poziomie tej widocznej góry:



Znajduję wreszcie właściwy szlak (hej, tylko 20° odchylenia od azymutu! ) i zjeżdżam z pieca na łeb w dół środkiem po między koleinami kosząc krzaki o rozmiarach niezłych drzewek. 

To na dole to kiedyś była droga?! 




Potem znów w górę po glinie i koleinach i tak wiele razy. 

Zgodnie z mapą jest strumień gdzie jakaś litościwa dusza nawrzucała  naciętych pniaków, sporo błota ale daje radę przenieść się i rower.:



Jest dziko, gdzieś szeleszczą błotne gejzery snuje się para i jakieś zabłąkane strumienie. Potem znów znikąd droga, nie jak dotąd ścieżka, przechodzi w  błotnistą szykanę do której pokonania nie wyobrażam sobie pojazdu innego niż big foot monster truck o 3 metrowych kołach, tylko 3x węższy. 




Potem znów ostro na dół... wprost do zimnego strumienia. Po co jest ta droga jak nijak do niej dotrzeć pojazdem?? 

Strumień udaje się pokonać balansując po kamieniach podpierając się rowerem:


Dalsza wąska ścieżka to liany jeżyn zwisających z sufitu o własnościach zaczepno-duszących:




 Prowadzę więc rower w kucki pchając go przed sobą i bierze on na siebie chwytliwe kolczaste macki. (Potem jeszcze przez kilka dni wyciągam kolce z manetek i przykolcowane liście do opon.) I tak przez pół kilometra. 



Potem ścieżka jak gdyby nigdy nic rozszerza się i można jechać, kilometr dalej przedzieram się przez krzaki i... Jestem w miejscu gdzie kiedyś zgubiłem szlak!


Trzeba było wiedzieć w które krzaki się wbić... Tradycyjnie na trasie energetyków samotny jelonek, widoki na jezioro, piękne zjazdy z widokiem na Pihangę - i trawers pokonany. 


Widok na cypel w Motuoapie:


Widok na krater Pihangi, wciąż dobre pół kilometra w pionie w dół do domu.



Jak dla mnie nowy Grade 5, a nawet 6. 
Jak kiedyś wezmę ze sobą sekator/piłę i poobcinam zabójcze liany, to może nawet 4.









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln