To już od początku zapowiadało się na piękną katastrofę gdyż było w rękach urzędu celnego NZ.
Chłopaki tam od zawsze dzielnie walczą z wwożeniem obcych glonów w namiotach, obecnie też pewnie suszonych nietoperzy w plecakach więc nie mają czasu zajmować się germańskimi zrobotyzowanymi skrzyniami co pewnie i tak przewyższają czystością w środku nie jeden szpital. No ale nie ja płacę za tę imprezę - szefowie w Australii przyklepali - więc pojechałem instalować wielką maszynę co robi "ping" co ma dotrzeć na miejsce o czasie, aha.
Połączono to na szczęście z wizytą w samym Auckland u innego klienta gdzie przez 5 godzin zajmowałem się głównie naprawianiem tego co Jego Wysokość Satya Nadella raczył popsuć w ostatnich 'poprawkach' do wszechpanującego nam systemu Windows. Po uprzejmym odrzuceniu propozycji pracy bezpośredniej (już tam mieszkaliśmy:)) pojechałem na wieczór dalej na północ by zgodnie z planem zakwaterować się na cyplu Whangaparaoa w Manly Beach.
Kwatera nad samą plażą z oddzielnym wejściem, dostępem do tarasu i kota:
Po drobnym zwiedzeniu okolicy w poszukiwaniu ekwiwalentu kolacji wspiąłem się do lokalnego centrum handlowego z widokiem na zatokę.
Ekwiwalent nabyty bo wszystko poza monopolowym zamknięte:)
Następnego dnia, jakaż niespodzianka : maszyna jest jeszcze na cle więc zająłem się i tu naprawianiem Windowsów, nota bene implementując ten sam skrypt który stworzyłem wczoraj by ominąć nowe i bezpieczne oraz przełomowo-wygodne ustawienia sieci lokalnych najnowszej aktualizacji, które zajmują się głównie ich codziennym odłączaniem. Jakaś logika w tym jest, bo w końcu najbezpieczniejsi będziemy tylko w pełni odcięci od groźnych zasobów lokalnych. A nóż współpracownik coś wymyśli i skasuje nam dysk F:\ albo skopiuje nielegalnie "otoczenie sieciowe" na dyskietkę.
Po kilku godzinach nie było już co naprawiać - brzmi to jak totalna destrukcja - wiem, niedługo w W11 trzeba będzie instalować oprogramowanie anty-aktualizacyjne dodatkowo płatne. Niestety nie wszędzie da się zainstalować Linuxa.
Po prawdzie zajęło mi to 20 minut + gadki z technikami bo skrypt należało tylko ciut przerobić na warunki zastane, potem jak zwykle po zobaczeniu skryptu i efektów zaproponowano mi pracę. Więc po zanotowaniu w pamięci nowych perspektyw (ładnie tam;)) w oczekiwaniu na telefon z urzędu celnego za obopólną zgodą gospodarzy udałem się na plażę.
I że wszystko, ale to wszystko jest na dobrej drodze bo sprawa została przydzielona bezpośrednio dedykowanemu urzędnikowi, hura!
Kolejna rundka krajoznawcza wieczorna po plażach, ach ciężkie to życie.
Po zajrzeniu z rana do labu na herbatkę i pogadanie z technikami znów udałem się w ramach ciężkiej pracy na szlak turystyki krajoznawczej. Tak do 14-15-tej minimum bez szans że się coś zmieni bo nowy urzędnik musi przeczytać wszystkie dokumenty porzucone łukiem gotyckim w jakimś zapyziałym kącie przez poprzedniego (z tabliczką: "tu rzucać w czortu jak idziesz na urlop").
I co gorsza je jeszcze zrozumieć naliczając odpowiednie cło, myto, podatek oraz dodatek karny za nieuchronną germanizację przemysłu stomatologicznego NZ.
Celem dzisiejszego pracowitego dnia jest więc zdobycie kawałka szlaku z którego musieliśmy kiedyś tu zrezygnować z powodu deszczu.
I zgadnijcie co dalej?
Oczywiście maszyna dotarła dopiero około 19-tej po mojej eskapadzie, obiedzie i drzemce, gdzie nie bez trudności została po nocy zainstalowana, było chłodno i przyjemnie i z przygodami typu spawanie na szybko nóg stołu który zaczął się pod nią składać.
Oto przyczyna całego zamieszania:
Podróż służbowa - 4 dni na plaży z przerwą na szlak pieszy i wieczorną naukę spawania migomatem:)
Firma Smart Facet Consulting "lubi to".
A złom w Auckland odwiedziłem dwukrotnie:)
:) fajna wycieczka, nie rozumiem tylko jak migomat mógł działać do góry nogami :D.
OdpowiedzUsuńa co do maszyny, to jak znam życie wyprodukowano ją w Chinach, pojechała do Niemiec gdzie nakleili na nią metkę po to tylko, żeby popłynąć na koniec świata do was :) ma to sens