Już częściowo widzieliście drodzy Oglądacze nową jednostkę pływającą w rodzinie z okazji fotek świątecznych.
Lecz dziś z okazji wielkich upałów i mnie relaksującego się przy plaży Manly Beach na północy Auckland - gdyż wielka maszyna robiąca 'ping!' co ją miałem instalować w okolicy utknęła na cle - to okazja się w końcu nadarzyła. Na napisanie mocno już zaległego posta. Bo historia o utknięciu kiedy indziej...
Wracając do tematu (wiewiórka!!! *):
Jest to deska do wiosłowania w pozycji stojącej tzw. paddleboard. Zwykle były one wykonywane w podobnej technice jak te surfingowe ale dzięki nowym materiałom pojawiły się również te pompowane dość wysoko-ciśnieniowo. Na tyle wysoko że dołączona pompka ledwo daję radę i trzeba nieco się namachać.
Użytkowniczka stawiała pierwsze kroki lub raczej machnięcia w przesmyku prowadzącego do jeziora z widokami które odkryłem w okolicy. Dodatkowym zabiegiem motywacyjnym okazał się dość silny prąd który to jeziorko opróżnia w kierunku dla nas niedogodnym. Prognoza wiatrowa wyglądała nie najgorzej jak jednak okazało się w przesmyku między wzgórzami wiatr przybierał dokładnie takie same niekorzystne kierunki jak i wspomniany prąd. Co oznaczało mniej więcej że należy spodziewać się dość sporego wyzwania jak na pierwszy raz. I tak właśnie było - szczególnie zdziwiona była rodzina łabędzi godnie udająca się na jezioro - co to za kolumna szalonych wioślarzy ich ściga?
Przesmyk okazał się jak na pierwszy raz zbyt ambitnym wyzwaniem ale przynajmniej z prądem i wiatrem wracaliśmy w czasie mierzonym w sekundach nawet nie przestrzeliwując punktu wodowania. W takim przypadku zatrzymalibyśmy się na kratkach cedzących w pobliskim jazzie wodnym z niejakimi problemami by się od nich odessać.
A teraz drugie znalezione miejsce na deskę i kajak.
Enigmatyczna nazwa rzeki jak i miejscowości : "Tauranga-Taupo". W celu drobnych wyjaśnień - Taupo to miejscowość 35km stąd oraz i nasze duże jezioro, a Tauranga leży nad morzem w zatoce Bay of Plenty przynajmniej 150km na północ.Nie ma najmniejszych szans by ta rzeka zaczynała się w Taurandze z uwagi na bezlitosne ograniczenia grawitacyjne (w wysokości dobrych 300 metrów).
Nie mam pojęcia co tu się odwaliło.
Tym razem miałem zająć się czym innym bo Zosia Żona-Samosia wykonała klar na pokładzie własnoręcznie.
Zająłem się więc zwiedzaniem półwyspu - lub raczej ujścia rzeki.
Taki Hel ale mniejszy.
W międzyczasie żona stwierdziła że tak chwilowo zostaje co pozwoliło mi na dalsze zwiedzanie:
Na krawędzi mierzei woda z rzeki i fale jeziora zabawnie krzyżują się i wyraźnie widać niesiony materiał:
Po spacerze sam deski spróbowałem, a jakże. Po krótkiej rundce rozumiem wydatek energetyczny, jak dla mnie sunie ona nawet lepiej niż kajak ale utrzymanie się w pionie i zwroty wymagają pracy łydkami i udami by się nie skąpać. Wróciłem suchy, niemedialnie - więc dokumentacji brak.
A to już wypad w to samo miejsce innego dnia.
Polubiliśmy go.
Jak już kiedyś wspomniałem gdy małżonka ćwiczyła ja zbierałem kamyczki do uzupełnienia wystającej folii na podjeździe.
Rzeka wzdłuż uliczki o równie abstrakcyjnej nazwie: "Te Heuheu Parade". Przechrzczona przez nas zmyślnie na ulicę Hłe-hłe :)
I dzień kolejny - tym razem już wspólnie ruszyliśmy pod prąd w górę rzeki:
Zaczepieni o tę zatopioną gałąź mogliśmy zrobić w tym miejscu jakieś zdjęcie. Prąd jest tu bardzo silny bo rzeka mocno się zwęża:
Już z prądem dryfujemy z powrotem:
Oraz trzecie miejsce - znane już ze świątecznych zdjęć - ujście rzeki Kuratau.
Zaczynamy na plaży jeziora Taupo dzielnie pod prąd i wiatr ku ujściu.
Żona wypłynęła z prądem i wiatrem we włosach na szerokie wody:
Na deser zaobserwowaliśmy na plażowym badylu ptaka Tui. Tak, to jeden z tych co wpada do nas na jeden głębszy nad bramą w porze kwitnienia żółtych kwiatów.
*Co to "wiewiórka? - jak permanentnie odbiegasz od tematu - druga osoba krzyczy "Wiewiórka!" (squirrel!) - czyli uległeś rozproszeniu ujrzawszy tytułową wiewiórkę i nie skończywszy myśli poprzedniej zaczynasz nadawać już o czym zgoła innym, a tu wszyscy czekają jeszcze na puentę.
No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia. Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo
Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu. Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu - tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę. Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast
Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą. Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln
Komentarze
Prześlij komentarz