Przejdź do głównej zawartości

Ohakune-Horopito czyli The Old Coach Road

Old coach road to ogniwo łączące Ohakune i Horopito w XIX wiecznej tygodniowej podróży z Wellington do Auckland. 




Ostatni bastion buszu gdzie pasażerowie musieli wysiadać z pociągu i przez wiele godzin tłuc się wąskimi powozami konnymi do przesiadkowej stacji po drugiej stronie gór i wąwozów. Oczywiście nim to było możliwe i powstała alternatywa inna niż statek dookoła wyspy czy czołganie się w buszu ścieżkami plemiennymi ktoś musiał tę drogę przeryć i wybrukować. Sir John Rochfort w 1884 roku oczywiście wszystko rył ręcznie (standard na tamte czasy) mając nieustanne jazdy z Maoryskimi plemionami (standard na każde czasy). 

Jak rozumiem praca nie była szczególnie lekka, gdy co jakiś czas musisz wyciągać dzidę z pleców. 

Po kolejnych przepychankach (i zebranej pokaźnej kolekcji dzid) udało się wydrążyć tunel i wybudować dwa godne podziwu stalowe wiadukty, wszystko nie na długo i nieco na próżno bo tunel okazał się za niski, a trasa zbyt kręta dla bardziej współczesnych pociągów. Wobec tego obecna linia kolejowa przecina trasę nowymi betonowym wiaduktami i nowoczesnymi tunelami nieco inaczej ale za to my mamy gdzie jeździć i co zwiedzać.

Z niewiadomych dla mnie powodów kiwi nie lubią dziś pociągów i nową trasą tak czy inaczej sennie przesuwa się ledwie raz czy dwa dziennie jakiś zabłąkany towarowiec, a w sezonie jeden pociąg "widokowo-turystyczny". Dopiero bardziej na północy kontynuacja linii z Hamilton do Auckland ostatnio z wielką pompą wznowiona (z wdzięczną nazwą: "Te Huia") ma wreszcie jakieś sensowne i użyteczne rozkłady.

Ale dość o pociągach, gdyż na trasę zabiorę was dziś dwa razy rowerami. Raz z grupą pracowych zawodowych ścigaczy gdzie nie dano mi było zbyt często podnieść wzrok poza przednie koło - oraz dwa tygodnie później, już na spokojnie, z małżonką.


W drodze - przejeżdżamy oczywiście obok tej góry od pierścieni:


Wyładunek sprzętu, dziś jadą wszyscy bo wracamy z powrotem tą samą drogą (30km).
Ja odważnie, po podbudowaniu formy, zdecydowałem się na napęd klasyczny:



Pełny skład czyli od lewej: Leslie (ojciec Jonnego), Jonny, Corban, Vern i ja


Długi błotnisty podjazd który w powrotnej drodze uposaży nas w plemienne makijaże. Ale tak to jest jak zjeżdżasz w deszczu po błocie z pełnym wykorzystaniem skoku zawieszenia i grawitacji.


Start do kolejnej porcji podjazdu:


Wjazd do tunelu Hapuawhenua:



Tunel jest obecnie na końcu zakratowany bo obok ma nowocześniejszą konkurencję.


Dawna linia przecinała obecną kierując się do wiaduktu o tej samej nazwie:


Gdzie dociera się po kilku kilometrach serpentyn:


I oto on w całej okazałości:



I oto ja, jadący już na lekkiej rezerwie bo średnia tej wycieczki zdecydowanie podbijała moje niemrawe treningi:



Oprócz domyślnych poideł dla koni nie mam żadnej koncepcji na temat użyteczności tej struktury:


No i kolejny wiadukt o którym nieco dalej później (po wjechaniu tu byłem zbyt nieprzytomny by fotografować cokolwiek innego)



W punkcie zwrotnym w Horopito mamy urocze składowisko zwane nie wiedzieć czemu pałacem. Ponoć Vern jak jeszcze był mały przyjeżdżał tu z ojcem po części do swojego Willis'a:


A to, co tu robi???


Na moje oko to Skoda 1000MB, że też komuś chciało się targać to przez ocean...

No i jeden z wielu sławnych tu niegdyś Willis'ów:


I mnóstwo, i bardzo dużo...


...wszelakiego złomu


Ze wszystkich epok, tu na ten przykład już współczesność : era późnego chromu i plastiku



Kolekcja uroczo się dekomponuje, muszę tu kiedyś wrócić bo za $5 można do woli się błąkać na terenie:


W powrotnej drodze przed zawałem uratowała mnie guma Corbana, mogłem dogonić uciekający punkt peletonu i pooddychać sobie na spokojnie.


Co wcale nie oznacza że było łatwo, ale dałem radę:


W przerwie pomiędzy dwoma wypadami - jeden z lokalnych, ze zdjęciem gdzie zwykle:


Z okazji weekendowego czwartku na tę trasę zabrałem też małżonkę. 
Oczywiście tu już w tempie spacerowym. Test bagażnika by nie siłować się z wpychaniem tego do środka, tak w celu sprawdzenia jak będzie:


Zaczynamy w tym samym miejscu w Okahune:


Jest czas na spokojnie przyjrzeć się trasie:


Pierwsza górka, błota jakby więcej niż poprzednio:


To miejsce już poznaliście: 


Więc będzie kilka innych widoczków:


Na przykład między podkładami, jakieś 40m w dół:


Z niezrozumiałych dla mnie powodów inżynierowie uparli się by ten wiadukt zaginać co nijak ma się do osiąganych na nim wtedy prędkości. Ale jak rozumiem było to coś w rodzaju inżynieryjnego: "No co ja nie dam rady??" albo "Potrzymaj mi piwo..."


Pojechałem na szybką eksplorację drogi pod wiaduktem:



Wiadukt tak się zagina, że nijak od dołu nie ma jak mu zrobić panoramy:


A to już nowy betonowiec z dolnej ścieżki:


Żegnamy wiadukty z dobrego punktu na szlaku:



Gdy poprzednio przejechałem pod kolejnym to go nie zauważyłem (pewnie miało coś tu na rzeczy walczenie z nachyleniem zbocza). 
Oto wiadukt Taonui:


Era stali w całej okazałości. Coś jak mój chiński rower :D



Przerwa na popas:


Kolejny po drodze po którym zostały tylko podpory:


Z okresu gdy jeszcze nie szanowano zabytków, a więc poszedł do huty:


Punkt zwrotny, oficjalny początek szlaku w Horopito, jeszcze przed "pałacem" gdzie pojechałem z powrotem po samochód zostawiając małżonkę na pastwę ciekawskich rowerzystów:


I oto cały szlak Old Coach Road w dwu odsłonach:






Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln