Przejdź do głównej zawartości

Dwa wypady weekendowe domkiem: Tapapakanga i Tawharanui

Mimo lekkiego schyłkowego okresu sezonu - my właśnie go zainaugurowaliśmy na dobre kolejnymi  dwoma wypadami na nocleg w ciekawych miejscach.

Pogoda dalej dopisuje i jak poniżej zobaczycie mamy wyjątkowe szczęście z deszczami tej wczesnej tu jesieni. Dopisuje też wyposażenie domku i na bieżąco sprawdzamy co jeszcze nam by się przydało, a co wymaga modyfikacji. Pierwszy dziewiczy rejs ujawnił potrzebę moskitiery (lub zamykania okna w drzwiach kabiny) - o dwu rzeczach już pamiętamy nawet posiadając już odpowiednie rzepowe mocowania ale na szczęście nie było takiej potrzeby bo stężenie bzykoli marginalne.

Z polecenia estetyczno-klimatycznego zawiesiłem lampiony - wyjaśnienie fenomenu posiadania tegoż u vanlife'arzy zajmie mi jeszcze trochę czasu, ale przyznaję że zapewnia trochę delikatnego światła na wieczór.



Z zasłonami nadal walczymy - skończyło się to zakupem małej maszyny do szycia i polowaniem na promocyjne końcówki materii - jedynej która nam się wspólnie podoba w departamentach tego samego sklepu w różnych częściach miasta. Dobrą wiadomością jest już uzbieraliśmy 70% zapotrzebowania - gorszą, że musimy nauczyć się szyć bo samo jakoś nie chce.

Ambulans też ma już zamówioną poprawkę u mechanika bo dalej coś cieknie z okolic skrzyni i koty nam przychodzą z wybiegu malowniczo ufajdane czymś tłustym. Niestety ogólnie niedopasowanie godzin pracy odkłada tę czynność w czasie. Zdaje się że na następny wekend zrobimy przerwę na coś innego - ale na razie oto podsumowanie fotograficzne dwu wyjazdów:

Tapapakanga regional park:

Dojechaliśmy na późne popołudnie po przejechaniu epickich serpentyn na południowym wschodzie parku Hunua. Przy wyjeździe z miasta było piękne słoneczko, po wjechaniu w góry zrobiło się różowo i ciemno od zalegających deszczowych chmur. Trochę nawet na serpentynach pomoczyło. Odczucia jak z lasu deszczowego Hawajów. Po uporaniu się z trafieniem na miejsce, bramą wjazdową DoC (trzeba było odnaleźć email z przysłanym kodem do kłódki) wtoczyliśmy się na miejsce:


Stoimy obok sympatycznego małżeństwa Brytyjczyków którzy spotkani na pobliskim punkcie widokowym polecili nam przyjazd tu ponownie za niecały rok bo właśnie parę tygodni temu zakończył się festiwal muzyczno-ekologiczny.


Poza nami parę kamperów i przyczep ale miejsca dość i raczej pusto. Z udogodnień jest dostępna toaleta, krany z wodą i nawet zewnętrzny prysznic.

Poranny rzut oka na nową podłogę bo jak zdałem sobie sprawę na żadnym zdjęciu jej jeszcze nie ma:


Wybieramy się na okoliczne szlaki:


Poranny widok z punktu widokowego miejsca noclegowego, w dali widać zatokę Firth of Thames oraz góry półwyspu Coromandel.


Na dole są pozostałe pola kempingowe dla namiotów.


Oraz różowa uśmiechnięta rura:


Szlak zaczyna się rekreacyjnie wzdłuż wybrzeża:




Pierwsza przeszkoda terenowa to uchodząca do morza rzeka - tworzy malownicze jeziorko i zapewnia basen do spłukiwania się z soli, bardzo praktyczne. Podobno przy wysokim stanie wody trudno tu przejść suchą nogą ale nam się bez problemu udało. Oczywiście znów jesteśmy ignorantami w sprawie pływów.



Tradycyjnie szlak owcowy:


Dwukolorowy:


 Trochę znikał w trawie powodując moczenie spodni po porannej rosie:


 Czasem znikał całkowicie w paprociach:


Żeby było ciekawiej oznaczony był jako między innymi - rowerowy...
Więc polowaliśmy wizualnie na żółte słupki:


Na końcu cypla znajdowała się jedna z przystani-noclegowni na znanym już kajakowym szlaku:




Potem trzeba było tylko dostać się na szczyt gdzie jakaś litościwa dusza umieściła ławeczkę:


Widoki z góry:







Powrót na miejsce postoju ponownie przez pastwiska:





Tawharanui regional park (tydzień później):


Tym razem trochę dalej i w drugą stronę, bo na północ. Do pięknej zatoki Omaha gdzie żonka zamierzała trochę ponurkować. Niestety plany te popsuł szalejący wiatr i fale.
Dojechaliśmy na miejsce tuz przed wieczorem wzmocnionym szczelną pokrywą chmur. Jak zwykle po drodze dzikie serpentyny. Na miejscu zaś ogromne połacie pięknej trawy do dyspozycji - trochę ciężko było znaleźć idealny poziom - kolejna rzecz do listy to kliny poziomujące bo hydrauliczne zawieszenie jest fajne ale nietanie.




W nocy padało radośnie by powitać nas śladami deszczu na szybach:


 Dzień dobry!



Jeszcze jedno zdjęcie poglądowe jak wygląda strefa techniczna gdzie mieszka od góry: lodówka, kompresor do tejże, wysuwana do wewnątrz toaleta oraz śmietnik, pojemnik na paliwo do ogrzewania oraz butla gazowa.
Z obserwowanych mankamentów i problemów pierwszego świata to nie da się otworzyć klapy butli w celu odkręcenia gazu bez przesunięcia do wewnątrz kibelka... ale mam już pomysł jak to rozwiązać:)


Tym razem podjechaliśmy bezpośrednio pod parking turystyczny. Jako że można tu przy odrobinie szczęścia wypatrzeć także kiwi cała strefa cypla jest za automatycznymi bramami by chronić je przed importowanymi ssakami drapieżnikami (i nie chodzi tu o imigrantów).





Ścieżka na cypel krajoznawczy:






To wygląda na szczyt.


Tawharanui top #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA








tawharanui rocky peninsula II #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA


tawharanui rocky peninsula III #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA
To co widać w oddali to kawał wyspy (znaczy się dokładnie : Kawau Island).



W krzakach i na łąkach cały czas grasowały długo-pazurzaste ptaki pukeko.


Idealnie wykoszona ścieżka na Maori landing beach



Same kamienie - czyli plaża z widokiem na wyspę:




Dokoła omijał nas malowniczo deszcz:







Mimo groźnego widoku docierało do nas niewiele wody, ale dokoła na morzu czy też nad pobliskim górami widać było konkretne moczenie.


Zlewa i białe szkwały nad zatoką Kawau:


Po lekkim deszczu Pukeko i lokalne kaczki wyruszyły na dziobanie:


Widoki na lagunę - jezioro odcięte niskimi pływami:


Tawharanui over lagoon lake #theta360 - Spherical Image - RICOH THETA


Okazało się że dołączyliśmy do szlaku z jakąś mantą.


Dopiero gdy zeszliśmy w pobliże laguny i tego groźnego pana - deszcz popadał sobie konkretniej. Na szczęście nie dłużej niż 5 minut więc wystarczyło przeczekać pod drzewem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln