Przejdź do głównej zawartości

Pustynna wspinaczka czołgiem na Tukino

Miała być tylko lekka popołudniowa przejażdżka bo upał, a ręce odpadają od kucia podłogi. 

Terakotowania dzień drugi, dziś duży opór betonowej materii i dopiero grubo po 3 po południu mogłem gdzieś wyskoczyć. 

Pomysł na eksplorację: Desert Road do Tukino - tam gdzie jeździłem z teleskopem. 

Droga podobno prowadzi do ośrodka narciarskiego Tukino i dociera tam niewielu bo szczególnie w sezonie jest absolutny wymóg pojazdu 4x4. 

Kości śmiałków bieleją na pustynnym...a nie wróć - to nie ta opowieść.


17 kilometrów pod górę na patelni?  - Eeeetam, nie take rzeczy robiło się na rowerze. 

Napaćkałem warstwę przeciwsłonecznika, spakowałem dwie butelki wody i lekką kurtkę. 


Wprost recepta na katastrofę.

Plan jest taki że dojeżdżam pod ten śnieg, chyba. 


Na starcie po wyładowaniu sprzętu powitała mnie autentyczna burza piaskowa. 

Oprócz tego przede mną wyruszył pewien przypadkowy turysta na niemalże miejskim rowerze, oczywiście wspomniał, że z pewnością dogonię go po drodze. 

Dobra, czyli do poziomu śniegu to mniej więcej tam... 

Powolny start że zdjęciami po drodze, widzę po wężowych śladach jak spotkany kolega dzielnie walczy w grząskim wulkanicznym piachu. Oczywiście dla mojego czołgu nie jest to duży problem, obniżyłbym ciśnienie ale spada też wtedy zasięg i nie mam pompki gdybym przesadził. 
(Uroki wybierania się w 8 minut). 

Powyżej ostateczny parking dla tych co ryzykowali normalny samochód. Biorąc pod uwagę piach i rozjeżdżone błotne brody i tak to jest dość brawurowa akcja. 

Pierwsza górka wyciska dużo z nóg i baterii, tu na tym podjeździe zawraca mój towarzysz, na górze są nadajniki GSM i jakąś nieokreślona budowla techniczna. 
Jak ktoś szuka wody to nic z tego...

Po lekkim wypłaszczeniu znów pod górę. GPS mówi mi że wjechałem już na Tarnicę w Bieszczadach. 
Minął mnie jakiś człowiek terenówką ale nie....pewnie jakiś tutejszy.

Te tyczki to tradycyjnie markery śnieżne, no ale mamy już lato. 

Przez drogę przebiega sławny szlak pieszy "dookoła gór" - kilka dni trampingu z noclegami w szałasach, kąpiele w rzekach (okresowych), toalety przewiewne ale z widokami.

Kawałek przypomnienia o cywilizacji zimowej. 

Ponad 1500m npm i jestem już prawie w połowie baterii. 


Cel na horyzoncie, ostatni podjazd pod Tukino Village. Robi się chłodno. 

Jeszcze rzut oka na lawowe kaniony, podobno można tu znaleźć zwęglone pnie drzew sprzed setek lat. 

Zamknięte, a ja zapomniałem nart z samochodu!!! 
Wracam. 

Podjazd pod wyciągi narciarskie, teraz oczywiście nikłe resztki śniegu. Gdzieś obok tych marnych teraz połaci są wyciągi orczykowe.

Jestem przy narciarskim hoteliku na 1690m npm, obecnie ktoś tam dłubie jakiś remont. 

Widok na drugą stronę w kierunku jeziora Taupo. 

Tak wygląda ostatni podjazd pod Tukino, ledwie podjeżdżalny na tym rowerze. W drodze powrotnej ledwie daje się postawić tam rower na nóżce. 

Kaniony lawowe, Rzeźbione gniewem Saurona i wiatrem. 

Dziki zjazd w dół po wulkanicznym pyle zjadającym klocki hamulcowe jak hobbity lembasy. 

Tam na horyzoncie, a propos, jest gdzieś samochód i jedzenie. 

Wyrzeźbiony lahor czyli okresową rzeka powstająca przy gwałtownym topnieniu śniegu gdy wulkan włącza podgrzewanie podłogowe. 

Tam gdzieś byłem! 
Ten błyszczący dach z lewej wygląda na Tukino lodge. Co by się zgadzało bo szczyty są na 2800m npm.


35km pustynnej wspinaczki na patelni, od 1300m npm polecana kurtka i dużo wody. Rzeki okresowe i możliwe zamiecie pyłem wulkanicznym.
Czołgów na poligonie brak. 

Czoł(gi)em !



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln