Widok z satelity na własne gniazdo.
Po przejechanych wielu tysiącach kilometrów, wygranym boju z bankami i prawnikami (tych ostatnich, jak w każdym kraju należało by zakopać do ziemi, ci pierwsi też jak wiadomo są następni w kolejce), zwiedzeniu wielu posesji od czystej ziemi "w nigdzie", wielo-hektarowych wypasów dla owiec po działki bez dostępu do cywilizacji i drogi, przejrzeniu najbardziej odjechanych ofert w stylu stary kościół na sprzedaż czy rozsypujący się zamek artysty na wzgórzu.
Mamy to.
Zdjęcia z kluczami oraz koszykiem łakoci od brokera nieruchomości - na dobry początek.
W tak zwanej przyszłości będziemy mieszać w Turangi obok jeziora Taupo. Miejsce które znaleźliśmy mniej więcej dwa miesiące temu przyjeżdżając na pierwsze oględziny z agentem. O krok od wspaniałych gór, rzeki oraz największego jeziora w NZ, a jednocześnie mając dostęp do mediów i małego i większego miasteczka. Turangi to miejscowość z trzema i pół tysiącami mieszkańców: mamy jeden większy supermarket, pocztę bank, dwie(!) stacje benzynowe i sporo kafejek, oprócz tego jest centrum turystyczno-wulkaniczne oraz punkt zborny lokalnych i przyjezdnych fanatyków moczenia kija w wodzie - jak widzieliśmy ostatnio - niezależnie od pogody.
Los jest przewrotny - bo wyjeżdżaliśmy głownie oglądać miejsca na dalekiej północy okazjonalnie spoglądając na Zatokę obfitości na południowym-wschodzie czy raz domy na południu w regionie Taranaki. A w tu trafiło się miejsce choć dalej na wyspie północnej to będące pod wpływem lokalnego górskiego klimatu. Jesteśmy chyba najdalej jak można od oceanu - co w NZ i tak nie oznacza więcej niż 80 km - ale jest wyraźniej bardziej sucho i kontynentalnie. Gdy na dole u nas zimą pada 30km stąd mamy gwarantowany śnieg i szusowanie na nartach, co oczywiście nie omieszkamy wypróbować. Podobnie sprawa ma się z łowieniem pstrągów - być może okaże się to całkiem fajne jako że moje doświadczenie z leszczynowym kijem oraz łódką leszczy wspominam bardzo dobrze. W zasięgu większego spaceru lub małej wycieczki rowerowej są gorące źródła Tokaanu do wymaczania się w wodach geotermalnych. Najbliższym miastem w okolicy jest Taupo posiadającym już metropolitarne 25 tysięcy mieszkańców.
To tak pokrótce opis naszej miejscowości i okolicy będzie oczywiście więcej w miarę wizyt.
Koty miały w sumie swój pierwszy długo dystansowy rejs kampervanem. Nie jest to łatwe doświadczenie - Mrufka panicznie usiłuje się schować w przednich schodkach drzwiowych lub urządza koncert w nosidełku. Raz nawet usiłowała skryć się za pedałami pod kolumną kierownicy - Ania wyciągała ją za ogon...
Obrazek powyżej przedstawia chowanie się w schodku drzwiowym - nie jest to jeden kot ale piętrowo oba!
Zaparkowani na posesji:
Na działce mamy coś co figuruje w ewidencji jako garaż który poprzedni właściciel nim rozwiódł się z żoną usiłował przekonwertować na dom mieszkalny. Skutek tych działań był dość mierny ale na szczęście wszelkie roboty ziemno budowlane są skończone, w środku jest sucho i są podstawowe media. Do zrobienia jest wykończenie izolacji, podłogi, projekt i wykonanie pod dachowego sufitu, skończenie łazienki i takie tam...ufff.
Docelowo to nie będzie projekt mieszkalny-ostateczny a raczej dom dodatkowy - o tym jednak później w innym wpisie.
Ania otwiera, ja wyładowuję.
Do toalety prowadzą królewskie dwuskrzydłowe drzwi. Źródło tego epickiego pomysłu pozostaje dla nas zagadką:
Poddasze jak widać tylko częściowo izolowane styropianem, na szczęście komin spełnia wymogi do zwyczajnej i obowiązkowej polisy ubezpieczeniowej.
A więc odpaliliśmy, głównie testowo bo przy tym braku izolacji to jak grzanie domku z kartonu w Auckland - ale tu będziemy już wkrótce to zmieniać.
Diesel jest trochę bardziej odważny niż Mrufka i sporą część podróży przejechał u Ani na kolanach łypiąc na świat niepokojąco.
Po dojechaniu koty większość czasu spędziły w kamperze - raz tylko Dizelek wyszedł na ostrożne zwiedzanie.
Na szczęście na noc znalazły właściwe miejsce - po próbach ulokowania się w zlewie mieliśmy koty tam gdzie zawsze - czyli w pościeli. Mrufka zresztą spędziła tak większość deszczowych dni i drogę powrotną wychodząc tylko na potrzebę i jedzenie.
Dwie miejscówki przetestowane:
W dniu otrzymania kluczy pogoda była tak kiepska że ledwo udało zrobić się jakiekolwiek zdjęcia, a na moment tych z powietrza na początku tego wpisu w przerwie opadów trzeba było długo czekać.
Zdołaliśmy jednak pozbierać większość śmieci oraz porozrzucanego drewna do wysuszenia w szopie, pomierzyć budynek wewnątrz i z zewnątrz, zacząć chociaż wykopywanie złomu z kątów i ocenić najpilniejsze prace na następny raz. Zobaczyliśmy co zostało nasadzone tuż przed sprzedażą i gdzie byłoby miejsca na rośliny które chcemy mieć - głównie w charakterze żywopłotu.
Badania lokalnej flory:
Chcieliśmy też odwiedzić sąsiadów ale nie mogliśmy się do nikogo dobić w krótkich przerwach ulewy.
Na kolację i śniadanie poszliśmy do miejscowego baru. Wieczorem jest to skupisko podekscytowanych wędkarzy którzy przychodzą oglądać mecze rugby dyskutując o przynętach i okazach pstrągów. Chłonęliśmy fajne jedzenie i klimat rodem z Przystanku Alaska. udało się nawet pogadać z przyjezdną żoną rybaka - co bardzo pozytywnie nas nastroiło.
Wczesny ranek:
Dzielny kot wychodzi na zwiedzanie z niejakim zawahaniem i pytaniem w oczach: "czy aby na pewno"?:
Kilka chwil bez deszczu:
Wyjście na śniadanie do centrum, niedziela czyli pustki wszędzie:
Kawałek fajne ławeczki w centrum handlowym:
Pomnik ku czci pionierów:
Przed centrum turystycznym są pstrągi:
oraz Centrum Wulkaniczne:
Deszcz nie odpuszczał i w połowie niedzieli mając już wszystko co możemy ruszyć w środku względnie opanowane - udaliśmy się w drogę powrotną. W sieczących zwałach ulewy przejeżdżając przez most na rzece przy wyjeździe z miasteczka widziałem twardych wędkarzy w nurcie rzeki. Jak widać samozaparcia im nie brakuje, a nam też przyda się trochę tego ducha na kolejny projekt mieszkalny - tym razem większego kalibru.
Po przejechanych wielu tysiącach kilometrów, wygranym boju z bankami i prawnikami (tych ostatnich, jak w każdym kraju należało by zakopać do ziemi, ci pierwsi też jak wiadomo są następni w kolejce), zwiedzeniu wielu posesji od czystej ziemi "w nigdzie", wielo-hektarowych wypasów dla owiec po działki bez dostępu do cywilizacji i drogi, przejrzeniu najbardziej odjechanych ofert w stylu stary kościół na sprzedaż czy rozsypujący się zamek artysty na wzgórzu.
Mamy to.
Zdjęcia z kluczami oraz koszykiem łakoci od brokera nieruchomości - na dobry początek.
W tak zwanej przyszłości będziemy mieszać w Turangi obok jeziora Taupo. Miejsce które znaleźliśmy mniej więcej dwa miesiące temu przyjeżdżając na pierwsze oględziny z agentem. O krok od wspaniałych gór, rzeki oraz największego jeziora w NZ, a jednocześnie mając dostęp do mediów i małego i większego miasteczka. Turangi to miejscowość z trzema i pół tysiącami mieszkańców: mamy jeden większy supermarket, pocztę bank, dwie(!) stacje benzynowe i sporo kafejek, oprócz tego jest centrum turystyczno-wulkaniczne oraz punkt zborny lokalnych i przyjezdnych fanatyków moczenia kija w wodzie - jak widzieliśmy ostatnio - niezależnie od pogody.
Los jest przewrotny - bo wyjeżdżaliśmy głownie oglądać miejsca na dalekiej północy okazjonalnie spoglądając na Zatokę obfitości na południowym-wschodzie czy raz domy na południu w regionie Taranaki. A w tu trafiło się miejsce choć dalej na wyspie północnej to będące pod wpływem lokalnego górskiego klimatu. Jesteśmy chyba najdalej jak można od oceanu - co w NZ i tak nie oznacza więcej niż 80 km - ale jest wyraźniej bardziej sucho i kontynentalnie. Gdy na dole u nas zimą pada 30km stąd mamy gwarantowany śnieg i szusowanie na nartach, co oczywiście nie omieszkamy wypróbować. Podobnie sprawa ma się z łowieniem pstrągów - być może okaże się to całkiem fajne jako że moje doświadczenie z leszczynowym kijem oraz łódką leszczy wspominam bardzo dobrze. W zasięgu większego spaceru lub małej wycieczki rowerowej są gorące źródła Tokaanu do wymaczania się w wodach geotermalnych. Najbliższym miastem w okolicy jest Taupo posiadającym już metropolitarne 25 tysięcy mieszkańców.
To tak pokrótce opis naszej miejscowości i okolicy będzie oczywiście więcej w miarę wizyt.
Obrazek powyżej przedstawia chowanie się w schodku drzwiowym - nie jest to jeden kot ale piętrowo oba!
Po odebraniu kluczy i prezentu pojechaliśmy na miejsce, koty przezornie znów skanapkowały się w schodku drzwi pasażera... tak jak powyżej.
Zaparkowani na posesji:
Na działce mamy coś co figuruje w ewidencji jako garaż który poprzedni właściciel nim rozwiódł się z żoną usiłował przekonwertować na dom mieszkalny. Skutek tych działań był dość mierny ale na szczęście wszelkie roboty ziemno budowlane są skończone, w środku jest sucho i są podstawowe media. Do zrobienia jest wykończenie izolacji, podłogi, projekt i wykonanie pod dachowego sufitu, skończenie łazienki i takie tam...ufff.
Docelowo to nie będzie projekt mieszkalny-ostateczny a raczej dom dodatkowy - o tym jednak później w innym wpisie.
Ania otwiera, ja wyładowuję.
Do toalety prowadzą królewskie dwuskrzydłowe drzwi. Źródło tego epickiego pomysłu pozostaje dla nas zagadką:
Poddasze jak widać tylko częściowo izolowane styropianem, na szczęście komin spełnia wymogi do zwyczajnej i obowiązkowej polisy ubezpieczeniowej.
A więc odpaliliśmy, głównie testowo bo przy tym braku izolacji to jak grzanie domku z kartonu w Auckland - ale tu będziemy już wkrótce to zmieniać.
Diesel jest trochę bardziej odważny niż Mrufka i sporą część podróży przejechał u Ani na kolanach łypiąc na świat niepokojąco.
Po dojechaniu koty większość czasu spędziły w kamperze - raz tylko Dizelek wyszedł na ostrożne zwiedzanie.
Na szczęście na noc znalazły właściwe miejsce - po próbach ulokowania się w zlewie mieliśmy koty tam gdzie zawsze - czyli w pościeli. Mrufka zresztą spędziła tak większość deszczowych dni i drogę powrotną wychodząc tylko na potrzebę i jedzenie.
Dwie miejscówki przetestowane:
W dniu otrzymania kluczy pogoda była tak kiepska że ledwo udało zrobić się jakiekolwiek zdjęcia, a na moment tych z powietrza na początku tego wpisu w przerwie opadów trzeba było długo czekać.
Zdołaliśmy jednak pozbierać większość śmieci oraz porozrzucanego drewna do wysuszenia w szopie, pomierzyć budynek wewnątrz i z zewnątrz, zacząć chociaż wykopywanie złomu z kątów i ocenić najpilniejsze prace na następny raz. Zobaczyliśmy co zostało nasadzone tuż przed sprzedażą i gdzie byłoby miejsca na rośliny które chcemy mieć - głównie w charakterze żywopłotu.
Badania lokalnej flory:
Jest i oczywiście jakaś palma.
Na następny przyjazd wszystko już powinno pięknie zakwitnąć.
Znaleziska po kątach.
W jednym z nich są nawet pozostałości ogródka warzywnego:
Niestety żadna roślinka nie przedstawiła się ,więc nie za bardzo wiemy co tam rośnie:) Podejrzewamy brukselkę, buraka i jakiś rodzaj kapusty.
Jedno drzewko natomiast porządnie przedstawiło się wizytówką:
Jest i kompostownik:
Na kolację i śniadanie poszliśmy do miejscowego baru. Wieczorem jest to skupisko podekscytowanych wędkarzy którzy przychodzą oglądać mecze rugby dyskutując o przynętach i okazach pstrągów. Chłonęliśmy fajne jedzenie i klimat rodem z Przystanku Alaska. udało się nawet pogadać z przyjezdną żoną rybaka - co bardzo pozytywnie nas nastroiło.
Wczesny ranek:
Dzielny kot wychodzi na zwiedzanie z niejakim zawahaniem i pytaniem w oczach: "czy aby na pewno"?:
Kilka chwil bez deszczu:
Wyjście na śniadanie do centrum, niedziela czyli pustki wszędzie:
Kawałek fajne ławeczki w centrum handlowym:
Pomnik ku czci pionierów:
Przed centrum turystycznym są pstrągi:
oraz Centrum Wulkaniczne:
Deszcz nie odpuszczał i w połowie niedzieli mając już wszystko co możemy ruszyć w środku względnie opanowane - udaliśmy się w drogę powrotną. W sieczących zwałach ulewy przejeżdżając przez most na rzece przy wyjeździe z miasteczka widziałem twardych wędkarzy w nurcie rzeki. Jak widać samozaparcia im nie brakuje, a nam też przyda się trochę tego ducha na kolejny projekt mieszkalny - tym razem większego kalibru.
Gratulacje,chociaż coś mi to przypomina....... już wiem! Wola Gardzienicka 16 lat temu!Ale dacie radę,myśmy dali to i wy sobie poradzicie,zaczynacie mając ponad 10 lat mniej niż my,kiedy trafiliśmy na naszą wiochę.Więc witamy w krainie nieustającego gułagu.
OdpowiedzUsuńCzyli rozumiem, że uderzacie w coś w stylu rosyjskiej daczy :D ? Finalizując ten zakup stałeś się oficjalnym nowozelandzkim ziemianinem ;)
OdpowiedzUsuńPS.
Już nie mogę doczekać się dalszej części tej historii :)
Ha ha! Wiem Tato - jesteśmy świadomi praw i obowiązków posiadania, na szczęście mamy święta niedługo więc jak typowi Polacy będziemy wtedy naprawdę remontować.
OdpowiedzUsuńPiotrek - jest nawet lepiej: dosłownie (bo lokalizacyjnie na mapie) oraz w przenośni zostaliśmy mieszkańcami Śródziemia:) Teraz tylko muszę wykopać sobie norkę na warsztat...
Na razie rosyjska dacza będzie jak najbardziej odpowiadała nazwą - będzie oczywiście sauna którą na siłę można by nazwać banią. Choć ja wolę raczej fińskie skojarzenia...
Pełny zdrowej zazdrości muszę przyznać, że chyba bez większych problemów odnalazłbym się w tej zielonej krainie :D. Najważniejsze, że na swoim kawałku lądu macie dostęp do podstawowych mediów, czyli wody i prądu. To w zasadzie w niesamowity sposób otwiera możliwości dalszego rozwoju.
OdpowiedzUsuńDomek widać, że jest niezbyt przemyślaną ani tym bardziej dokończoną historią, ale moim zdaniem na dobry początek wystarczy i ma w sobie potencjał, który spokojnie można "przepisać" tak aby spełniał Wasze potrzeby.
No pięknie. Gratulacje!
OdpowiedzUsuń