Przejdź do głównej zawartości

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II

Vayanga Itu


Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca!


Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety.

By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda:

Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia. 

Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin morski zgodził się nieść ją na plecach. W czasie podróży poczuła pragnienie i rekin uniósł płetwę grzbietową, aby mogła rozbić swój pierwszy kokos. Uczyniła to i zaspokoiła swoje pragnienie. Znów poczuła pragnienie i tym razem, jak pokazano na banknocie, rozbiła kokos na głowie rekina.

Rekin natychmiast ją otrząsnął i zanurkował, a uratowano ją dopiero, gdy wielki Tekea ,król wszystkich rekinów, wynurzył się z głębin, przepędził inne rekiny i zabrał ją na wyspę Tinirau. Jednak cios, jaki zadała swemu pierwszemu dobroczyńcy, wywołał na głowie rekina guz, który do dziś nazywany jest guzem Iny. 

Ale dlaczego trzy dolary?

W sumie dalczego nie? Na Fiji mają banknot $7:)

Oczywiście jakkolwiek dziwna to denominacja to pozostaje w obiegu jako legalny banknot - wszystkie pozostałe są nowozelandzkie. Kiedyś wszystkie były charakterystyczne dla regionu ale po nieudanej próbie oderwania się od systemu monetarnego NZ zakończonej niezłym kryzysem ostał się tylko 3 dolarowy jako jedyna pamiątka, obecnie w nowej edycji na papierze polimerowym. Oprócz tego są też specyficzne monety ważne tylko tu mimo że te z NZ są oczywiście także w obiegu. Co śmieszniejsze na lotnisku znalazłem informację o $20 kary za próbę wciśnięcia lokalnej trójkątnej monety $2 do automatu parkingowego, automaty są jak widać nowozelandzkie i pożerają tylko na okrągło.

Wracając do tematu: banknot ciężko zdobyć - jest szansa oczywiście na taką resztę w sklepie ale nam udało się doprosić o niego dopiero w stanowisku reklamowym lokalnego banku na targu weekendowym. Oczywiście są na to przygotowani i można dokonać było bezstratnej wymiany monet na tą fajną pamiątkę prosto z mennicy.

Bo i tak wszędzie można już płacić kartą...


Podczas radosnego obijania się nadszedł czas na wyzwanie z góry zaplanowane - czyli objechanie wyspy dookoła. Mimo że pogoda sprzyja/nie sprzyja (nie pali słońcem ale co raz popaduje) wyruszyliśmy:


Piękni i czyści i jakże nieświadomi jak własnie leje z drugiej strony wysepki:


Plantacje owocowe wzdłuż Ara Metua:




Losowa plaża na południu:




Wieje okrutnie, a na horyzoncie przetacza się sztorm:



Jedyne zdjęcie gdzie z lewej widać zarys kolumny skalnej zwanej "igłą". Niestety mimo kilku prób wejścia jakikolwiek szlak pieszy skutecznie udaremniła to pogoda - więc przejście wyspy wszerz z przystankiem pod igłą musieliśmy odłożyć na następny raz.:


Jeden z przystanków autobusowych gdzie na chwilę schowaliśmy się przed największym deszczem:


I znów interior czyli droga Ara Metua, to porośnięte bluszczem składowisko to jakaś firma od maszyn budowlanych, uroczy parking:



Dokładnie z drugiej strony znajduje się czarny kamień, gdzie dusze umarłych jak przez bramę podobno wracają do ojczyzny. W czasach neolitycznych było to jedyne miejsce gdzie z czarnego bazaltu wykonywano wszelkie potrzebne narzędzia jak siekiery, oszczepy, ekrany smartfonów "shark glass" itp :)
 


Kamień z punktu widokowego - wrócimy już tu niebawem, bo to kolejna ostoja rafy do nurkowania:



Po powrocie, a szczególnie po przejeździe błotnistą obwodnicą lotniska, prezentujemy lokalny makijaż plemienny:




Jechaliśmy głownie Ara Metua (krąg wewnątrz) gdzie się da - a tam gdzie trzeba - jazda ze skuterkami i całym rozlatającym się bałaganem który by doprowadził w NZ inspektora stacji przeglądów samochodów do apopleksji. 

Jak odkryłem mają tu lokalny odpowiednik takiegoż wymogu - główny i jedyny inspektor nazywa się pewnie: Stevie Wonder.

Objeździliśmy w sumie wyspę dwa razy w obu kierunkach i obu przypadkach ze zmienną pogodą.

Po zasięgnięciu lokalnych opinii okazało się że gdy w NZ szaleje w górach zima tu po paru dniach dociera pora deszczowa i sztormy. Cały czas było oczywiście ciepło a nawet parno więc można było sobie radośnie przemakać nie przejmując się za bardzo kurtkami. Co ciekawe gdy u nas na kwaterze na północnym wschodzie jest lekki wiaterek i przebija się miłe słoneczko z lokalnym odświeżającym deszczykiem na południu wiatr przygina palmy i leje jak z cebra. 


Jeden z wypadów gdzie pojechaliśmy na niczym nie wyróżniający się kawałek plaży zwany "Fruits of Rarotonga".

Pakowanie sprzętu:


Po 40 minutach pedałowania dojechalismy tradycyjnie do wielkiej zlewy (tak, kurs na południe) na niczym nie wyróżniający się przystanek autobusowy. 

No, to chyba tu?




Jesteśmy już i tak cali mokrzy, w sumie może i lepiej że pada bo spłucze ładnie sól i nie trzeba będzie wracać skrzypiąc.


Ania testuje punkt owocowy.


Obok nas jacyś szkoci chyba sądząc po akcencie:


Uratowałem im buty przed przypływem który właśnie wzbiera:



Zabezpieczyliśmy rowery zapieciem któremu nie powierzyłbym w Auckland czy Kopenhadze nawet zardzewiałego składaka Romet pod sklepem - i przy pełnym deszczu weszliśmy do wody.


I stała się magia. Pod wodą szum wiatru i sztormu cichnie, a woda jest przyjemnie cieplejsza od powietrza.



I zobaczyliśmy owoce, mnóstwo owoców - morza.

Nurkowanie w deszczu

(dodawanie prosto z YT przestalo dzialać bo tak więc wszystkie filmy będą w linkach)















Rafy koralowe wyrastają jak niesamowite grzyby w płytkiej wodzie, kolorowe rybki podpływają do rąk i aż nie chce się wychodzić.

Nigdy nie potrafiłem długo wytrzymywać w wodzie trzesąc się i siniejąc jak przeterminowana galaretka typu meduza , a róznice ciśnień i wlatujaca przez nos woda załatwiały mi błyskawicznie zatoki. Tu zaś przy maskach typu "ninja" które wzieliśmy z domu świat podwodny przypomina nurkowanie w hełmie, zejście na dno pozwala jeszcze na spokojny jeden oddech tym co już w nim jest, dociskając uszczelnienie, natomiast zawór nad głową nie trzeba przedmuchiwać po wynurzeniu desperacko plując solanką.

Maski : jedną kupiliśmy w Decathlonie kiedyś w Polsce a drugą jako używkę gdzieś w Danii. Nurkowanie w koszulce też jest świetne bo koralowce miękkie nie są - zapobiegawczo i tak wolałem nic nie dotykać. Obowiązkowe są też buty rafowe - lub jak kto woli takie chińskie łaziki na plażę - lub jak ktoś ma - płetwy.


Kilka obrazków z weekendowego targu który z okazji festiwalu kultur pacyficznych i tak odbywał się ze zmienną intensywnościa cały tydzień:






I jak zapowiedzieliśmy wracamy w pewnien słoneczny dzień na plażę z kamieniem tym razem już autobusem:


























Jeszcze dzień kolejny w którym na znanej już lagunie Muro mamy zarezerwowany rejs z ekipą Kapitana Tama.













Jest to oczywiście piękna cepelia dla turystów ale charyzma i charaktery tej bandy przebija wszystko. Grają na Pa'u i Tokere czyli bębnach z pni i skóry i wprost szaleją na pacyficznych ukulele - każda melodia w każdej konfiguracji i szalonym tempie. Oprócz tego łódź wypływa na najdalszy kraniec rafy gdzie są najlepsze miejsca do nurkowań. Dla tych co nie chcą tego robić (z powodu wieku na przykład - czy mówiłem że Raro to mekka dla emerytów, nie? to mówię!) całe dno łodzi jest szklane.

Muszą chyba dyskretnie wrzucać jakąś zanętę bo takiej ilości ryb tak blisko nie widziałem nigdy.

Nurkowanie z ekipą Tama

Po tym wszystkim wśród nieustającym akompaniamencie bębnów dopływa się na wyspę gdzie następuje szwedzki stół z lunchem podczas prześmiewczego programu artystycznego z otwieraniem i obróbką kokosa, instruktarzu wiązań szarf używanych do wszystkiego od opaski po szorty. Oczywiście zapraszana jest publika i jest naprawdę dużo śmiechu.

Ogólnie pół dnia fajnej zabawy z lunchem i nurkowaniami. 


Niektórzy też zakochali się pacyficznym brzmieniu i trafiliśmy do wytwórcy instrumentów.



Oprócz tego było wiele wypadów nieskoordynowanych na nurkowania autobusem gdzie testowałem wiedzę z otwierania kokosa oraz poduszkę z maty kokosowej. 



Chyba nie tak to działa ale jeszcze muszę popracować nad techniką.


 Wszędzie są psy które czatują na turystów i koniecznie chcą z tobą dzielić ręcznik.




Po paru miłych godzinach na plaży okazało się w zamykając już sklepie na plaży że dziś jest święto, wszystko się zamyka i czeka nas powrót z Muro piechotą (ok.8km). 

Niedoceniliśmy lokalsów - po wystawieniu kciuka i całych 2 minutach oczekiwania zostaliśmy przewiezieni na pace do miasta  (16km od Muro)do jedynego czynnego 24h chicken fry podczas święta. 




Chyba wyglądaliśmy na głodnych. Z powrotem trwało jeszcze krócej i nie uszliśmy nawet 300m w stronę domu gdy podrzucił nas kolejny tubylec żywo zainteresowany naszym pochodzeniem. 



Druga rundka wyspowa - wykonana w odwrotnej kolejności pokazała nam że na Raro istnieją też podjazdy. 


Jest to tzw. górka szpitalna gdzie jak wydedukowałem pacjent musi tam zapewne się doczłapać więc jak da radę to z pewnością jest zdrowy i nie potrzebuje szpitala - problem hospitalizacji na Raro rozwiązany!



Deszcze sobie krążą nad interiorem



Bardzo swojski przystanek.


Jeden z kościołów z wapna i koralowców.



Znaleźliśmy też kota, a jakże chciał koniecznie z nami jechać, nieco to trwało nim mama się także znalazła.

Tym razem zjechaliśmy też do lokalnego wodospadu gdzie po kilku kilometrach wspinania się po śliskim żwirze i glinie dociera się do rzeczonego - co przy tej pogodzie także oznacza wjechanie w deszcz - retrospekcja z Hawajów - w górskim interiorze poczas zachmurzenia pada non stop.




 Tutaj też Ania załapała kapcia więc po zejściu piechotą po zasięg komórkowy zostaliśmy uratowani przez serwis mobilny z wypożyczalni. 

I jeszcze jedna atrakcja na którą załapaliśmy korzystając z odbywającego się święta Te Maeva Nui - 58 rocznicę konstutucji i koncerty grup z całego Pacyfiku. Wybraliśmy wieczór z grupami lokalnymi bo impreza trwała  prawie tydzień dla pełnego przeglądu folkloru Oceanii.



Impreza poprzedzona 30 minutową obsuwą w usadzaniu gości (lokalna tradycja), 20 minutową pogadanką o Dżizusie i chwaleniu Pana Alleluja przez mera czy innego lokalnego kacyka w plastikowym garniturze (lokalna tradycja), potem grasowaniem korpulentnych pań z ogrodami na głowie w tę i z powrotem z latarkami kontrolując kontrolowane przed chwilą kartoniki (lokalna tradycja).

Wystepy były świetne - niestety korpulentne panie z bukietami na głowach kontrolowały także wszystko co przypominało kamerę więc mam tylko kilka strzałów z biodra ukradkiem. 




Feria kolorów (hitem były tańczące żółte postacie reprezentujące kurczaki), taniec na siedząco na krzesłach z niekończącą się i wznawianą po każdej zwrotce transową linią melodyczna gdy wydawało się że już koniec, okrzyki plemienne i wplecione historię o lokalnych ptakach, bogach, psach i żywiołach. No i na koniec przy serdecznym aplauzie obecnych na sali przyjezdnych kiwi wkroczył "nasz" zespół i usłyszeliśmy oczywiście hakę - czyli wywalanie jęzorów i groźne machanie dzidami - działo się!

Przy okazji lokalna ciekawostka kolejna - gdy występuje "twój" zespół należy wstać z krzeseł i lecieć pod scenę wywijając czym się da. Na początku podejżewałem wszystkich o zmasowany atak owsików bo tłumy w przejściach między krzesłami przemieszczały się non stop jakby nie mogły usiedzić na odwrotnej stronie. Okazało się że należy w ramach wspomagania wykonawców podczas ich występu udać się pod scenę by wspomóc ich datkiem do ustawionej skrzynki, krokiem tanecznym, najbardziej skomplikowaną drogą wśród krzeseł.(lokalna tradycja).



I to już prawie wszystko - na koniec parę zdjęć z terminala Rarotonga gdzie czekaliśmy na nasz lot do domu.


Takimi samolocikami lata się na Aitutaki, Atiu czy inne atole z pocztówek.

Poczekalnia w terminalu.


Podsumowując:

Pogoda dla nas mimo wszystko świetna - mimo sporych ilości deszczu słońce nie paliło jak oszalałe - co nie znaczy że Ania nie miała piekących pamiątek z nurkowania w słońcu wokół czarnego kamienia...

Temperatura wody wspaniała, tylko w tym klimacie nic nie wysycha - wilgotno i ręczniki oraz ciuchy naprawdę wysuszyliśmy dopiero w domu.

Nie licz na cywilizację w wersji budżetowej, sklepiki lokalne przypominają te z Bździechowa Dolnego podczas kryzysu lat 90' - czasem na półce będzie tylko makaron, tuńczyk w puszce i cola, trzeba brac co jest.

W kurortach all-inclusive oczywiście dostaniesz wszystko ale ceny x5 NZ

Asfalt porządny dookoła wyspy jest tylko pomiędzy Avarua i Muro (już wzdłuż Muro jest tragedia i kraby chodzą wśród dziur)  - reszta to żałosne resztki, fama głosi że to na wizytę kogoś z USA wyasfaltowali ledwie północną część. Reszta to dziura na dziurze łatana przez wesołą ekipę lokalsów metodą radziecką: czyli łopatowanie smoły z ciężarówki - jak się trafi. Ekipa podobno krąży codziennie tańcząc podczas hmm "pracy" w rytmie bongo i rozstawia słupki (pachołkowanie każdego metra bieżącego robót to dla odmiany tradycja z NZ), a załatanie wszystkiego przewidziane jest gdzieś na rok 3000 gdy będziemy latać nad ziemią skuterkami na wodór.

Dżizus atakuje zewsząd - bilboardy, kościoły, szkoły - jak nie masz alergii da się wytrzymać no i lokalsi bardzo uczynni i pomogą.






Aha, aha...rekin i dziewoja topless z kokosem, proszę bardzo, $3 się należy:









 












Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln