Przejdź do głównej zawartości

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.I

 

Kia Orana!

Część Pierwsza. - Vayanga Tai



Dziś odwiedzimy nasze zimowe wakacje - 12 dni na "Raro" - jak nazywają ją Kiwi.



Gdzie to jest?

Jakieś 3-4 godziny lotu z NZ oczywiście na północny-lekko-wschód. Na wysokości mniej więcej Fiji ale z nowo-zelandzką walutą (są lekkie wyjątki, ale o tym później), lokalną kulturą podobną do maoryskiej, strefa czasowa "z drugiej strony lini zmiany daty" a więc wszystkie atrakcje w stylu: przyjadę wcześniej niż wyjechałem i jestem dzień w plecy w drodze powrotnej. Klimat oczywiście tropikalny ale w zimie jest przyjemne 23-26 st C. Wilgotno, co może być na dłuższą metę męczące. Cywilizacja szczątkowa ale znają widelce, internet jakiś jest choć od monopolisty Vodaphone - więc gratisowe wifi to pojęcie nieznane, dookoła relaks - zegarki są tylko delikatną sugestią, Dżizas na bilboardach w wielu odsłonach i kościółki wszelakie oraz lokalna maniana jeżdżenia gratami poklejonymi taśmą klejącą w klapkach przez cały rok. 

Dlaczego tam?

Od czegoś trzeba zacząć zwiedzanie Oceanii, a Raro to najłatwiejszy start dla NZ Pakeha (czyli nas - Europejczyków). Praktycznie najtańsze loty do ciepłego klimatu w zimie, choć jeśli chesz ekspolorować okoliczne perły typu wyspa Aitutaki wychodzisz już niebezpiecznie w rejon cen czarterowych dla zamożnych. W podobnej cenie bywa tylko czasem Fiji, Tonga czy Vanuatu.

A więc ile i dlaczego tak drogo?

Budżetowo około $600 za bilet powrotny od osoby i mniej więcej od $1600 za dwójkę na 12 dni w 2..3 gwiazdkowym standardzie ze śniadaniami i aneksem kuchennym na resztę.  Jedzenie raczej drogie bo wszystko oprócz kokosów i ryb lata z NZ więc za najtańszy serek czy dżemik zapłacisz 2-3 razy tyle co w NZ. Bezglutenowy trend nie bardzo jeszcze dotarł więc żeby nie mieć ekscesów żołądkowych musiałem spakować trochę z domu - bezproblemowo, byle  by w oryginalnych paczkach.  Ratunkiem jest dyskont z mrożonkami gdzie kupowaliśmy zlodowaciałe kabanosy i mięsko z Kalifornii oraz azjatyckie mieszanki paszowe z niezidentyfikowanego mięsiwa. Pomidory, inne warzywa oraz owoce oprócz kilku lokalnych masakrycznie drogie. W fastfoodach jest już ok ale nie ma co liczyć na McDonaldsa - raczej lokalny fried magic chicken coś tam. Mnie jak zwykle ratowało fisch & chips ewentualnie zestawy śniadaniowe bez chleba. Atrakcje w miarę dostępne i ceny nowo-zelandzkie więc można sobie pozwolić na parę rejsów łódkami czy wypożyczenia sprzętu. Dla chetnych i z własnym transportem snorklowanie może nie kosztować nic, a autostop okazało się że działa klawo jak cholera.


Koniec wstępu jedziemy ze zdjęciami wiecznego lata:




Kia Orana - czyli Kia Ora po Rarotondzku.
3cia w nocy - z samolotu jak z autobusu piechotką do mikroterminala.



Gdzieś w srodku nocy - dzięki kolejnym obsuwom lini Jet (taki lokalny WizzAir czy Ryanair) - docieramy wreszcie na nasze spanie - mamy apartament z tarasem większy od naszego domu w NZ więc śpimy  pierwszą noc wśród huku fal zza okna. Okna są umowne - takie szybki uchylne z siatką na komary. 



Po obudzeniu się gdzieś w okolicy dziewiątej. 


Z drugiej strony widok na mały basen - woda w sam raz i ładnie podświetlany nocą.



Pierwszy spacerek do sklepu.


Lokalny sklepik - niewiele tam jest ale trzeba przywyknąć.


Jedna ze stacji do tankowania gratisowej wody pitnej - zwykle przy misjach kościelnych - dostepne wzdłuż całej okrężnej drogi dookoła wyspy. To jest super sprawa jak poruszasz się w upale rowerem.



Kurczaki są wszędzie - szczególnie w Lucky Rooster cafe!


Do piania o każdej porze dnia należy także przywyknąć.


Dzięki zamieszaniom stref czasowych wygląda to na śniadanie na obiad jutro.



Jedyna opcja dla mnie - bezglutenowe śniadanie - było całkiem ok.


Jeden z najlepszych oznaczeń kibelka dla wszystkich modnych gender jaki widziałem.


Lokalne centrum handlowe CITC w Avarua czyli stolicy wyspy (5 minut autobusem z naszej kwatery)


Bogactwo kościołów wszędzie - czułem się jak na osiedlu w Lublinie - tylko u nas pewnie nie ma adwentystów dnia siódmego obok redemptorystów-prezbiterianów dnia innego czy coś...


Tak wygląda port w Avarua, wraz z niedostepnymi błotno-skalistymi górami wewnątrz.


Cieeeepło !



Lokalna choinka zrzuca witki.



Tak wygląda tutejszy transport - skuterki typu Honda Cub i jej klony we wszelkim stanie rozkładu.


Jeej! nasze ogórki z Krakusa - cena : jakieś 38 zł...



Jest i autobus - dla ułatwienia zgodny i niezgodny z ruchem wskazówek zegara (Clockwise & Anticlockwise) więc albo objeżdżasz wyspę w prawo lub w lewo, mniej więcej co godzinę. I tyle jesli chodzi o publiczną komunikację. Aha kończą radośnie obsługę o 16 więc trzeba trochę zaplanować.



Po zaopatrzeniu w niezbędnę wiktuały jetlag należało zwalczać w odpowiedniej atmosferze.
Wróciliśmy po spacerku na nasz taras - na dziś wystarczy, jutro mamy już zarezerwowane rowerki.


Widoki z naszego tarasu po raz kolejny.


Zejście nad szumiący 24h ocean.


Plaża składa się z mniej lub więcej zerodowanych koralowców:




Niektóre bardzo piękne ale biosecurity w NZ wyrwało by nam portfele przez gardła oraz wtrąciło do ciemnicy więc lepiej zostawiać wszystko tam gdzie jest.




Drugiego dnia zgodnie z planem odbieramy rowery - co okazuje się strzałem w dziesiątke jeśli chodzi o komunikację - droga dookoła jest płaska jak stół - by odpocząć od ruch skuterków jest druga bliżej gór (Ara Metua) co oznacza lekkie podjazdy i szczątkową nawierzchnię, co jakiś czas i tak trzeba wrócić na drugi krąg do głównej (Ara Tapu) bo rzeczka i syndrom jednego mostku. Wyspę można objechać w 2-3 godzinki po zewnętrznej i pół dnia zwiedzając wertepy Ara Metua:


Wyjątkowo dobry kawałek nawierzchni na Ara Metua - takie rzeczy tylko obok stolicy.


Dzień jak codzień - lokalny kozioł wpyla kuru (breadfruit)



Plantacja ninita inaczej pawpaw czyli papaji.



Najczęstszy znak na wewnętrznym kręgu Ara Metua, i dobrze bo dzięki żwirkowi i wertepom nikt tu nie pędzi.



 
Budka z produktami lokalnymi obok plaży Muro


Mimo że to nie święta doceniliśmy lokalne bojo-bombki na Muro.


Oto nasze pojazdy na następny tydzień z kawałkiem, mimo raczej budżetowego wyposażenia spisywały się dzielnie.



Tak wygląda laguna Muri - płycizna z rozsianymi wysepkami w stefie odizolowanej od wielkich fal rafą koralową.




Pływy są tu bardzo widoczne i poziom wody zmienia się bardzo szybko.


Jedno z ujść lokalnej rzeczki do laguny.




Po plaży podczas odpływu świetnie jeździ się rowerem.








Po lagunie krążą łodzie muzyczne z przezroczystym dnem - więcej o nich później bo to atrakcja której nie wolno przegapić głównie z uwagi na muzyczno-rozrywkowy talent tubylców.


W drodze powritnej złapaliśmy nieco deszczu i najlepszą tęczę nad laguną:






Oraz znaleźliśmy korzenie z Turangi w Turangi Village:



I to już kolejny dzień:





Wstajemy wcześnie na wschód słońca oraz z uwagi na zamieszania z rytmem biologicznym - bo dziś dopiero jest pierwszy dzień, znaczy wczoraj, czyli jutro eh...nieważne.



Do centrum autobusem, a potem na kawę pod bananowcem



Przy okazji scenka rodzajowa - tak tu się wozi dzieci. Pasy, foteliki, poduszki powietrzne... zapomnij rospasany Europejczyku.

Stacja nasłuchu obcych cywilizacji - czyli satelitarny dostęp do sieci Vodaphone. Taka lokalna tpsa.

Część lokalnie zarasta - czyli Raro-manjana.


Dziś rozgrzewka trekkingowa bo prognozy wyraźnie ostrzegają że bedzie popadywać więcej, a podobno w górach jest wtedy niemożebna ślizgawka. Po niedawnym lokalnym opadzie próbujemy jak jest. W Raro samo znalezienie szlaku jest już jakimś osiągnięciem bo zwykle albo znajdujesz stado lokalnych psów i jesteś odprowadzany szczekaniem do jakiejś chałupy albo toniesz w bagnie. 

Z reguły obie rzeczy naraz...




Po odfajkowaniu osiągnięcia numer jeden (choć połowicznie bo szlak ginął w buszu bez wieści) znaleźliśmy w bonusie stadko chrumkaczy:




Wybraliśmy się więc na przechadzkę wzdłuż nieco bardziej utwardzonej drogi:

Lokalny zwyczaj typowy dla tego miejsca to przydomowe cmentarzyki z daszkami. Zresztą ulubione legowiska psiaków bo chłodno od płyty i daszek też jest.



To też dość częsty widok dookoła - wnętrze bardzo różni się od zewnętrza wyspy:


Jak dowiedzieliśmy się później mając jakiekolwiek korzenie z Cook Islands nawet sprzed wieków będąc kiwi można dostać tu kawałek ziemi i nie płacąc nic mieszkać w czym popadnie. 

Płaci się tylko za prąd. Czyli można zostać lokalnym menelem - trendy bo "off-grid"




Tak rosną Meika czyli lokalne banany, co ciekawe na zielono się je grilluje...



Kokosy pączkują wszędzie i w każdych warunkach - ktoś nabił takiego na metalową tyczkę:



Jedyna pozostałość "naszych" Maorysów - lokalny krąg kamieni "Stonehenge":



Te kwiatki są wszędzie i we wszystkich odsłonach - główne na głowach pań. Zobaczycie później...


I znów na lagunie Muri - czekami na naszą wieczorną wycieczkę na paddle boardach w zwykłym towarzystwie psów wyspowych.






Słońce zachodzi - idziemy na odprawę:


Miałem w zasadzie wziąść kajak ale wyszło tak że zabrakło i nic nie żałuję. Perspektywa stojąca wycieczki o zachodzi słońca i w nocy z oświetlanie dna rafy daje naprawę większą szansę na zobaczenie żółwi i tego co pod spodem.







 Po zapoznawczej rundce po lagunie, odnalezieniu zainteresowanego światłami żółwia połyneliśmy na wyspę. Tam po kilku plemiennych historiach dostaliśmy pokaz żonglowania ogniem i co gorsza zachęceni do wywijania samemu. 



Udało się każdemu z nas nie podpalić siebie czy współbiesiadników i wycieczkę zakończyliśmy płynąc z powrotem rozświetlając dna światłami desek i kajaków. Oczywiście podczas całej wycieczki towarzyszyły nam psy dzielnie płynąc z nami, w powrotnej drodze, jak to się często podobno zdaża kilka z nich postanowiło się wdrapać na deski - Ania więc miała mokrego pasażera.


Ogólnie bardzo fajnie - pływanie w rafowej lagunie ma swój klimat i było warto choć gopro nie lubi nocy i podczas plynięcia mam zdjęcia samych dzikich mazaji...


W kolejnym odcinku:

Więcej rowerów, czarny kamień i wariaci z Tama, koncerty, dużo rybek i raf a także poduszki z kokosów i banknot trzy w jednym z rekinem i gołą babą....

Już niedługo - Meitaki, aere ra!
























Komentarze

  1. Fajny ten drugi koniec świata,czekamy na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln