Przejdź do głównej zawartości

Ojej, to już Święta!

Święta czaiły się za rogiem aby zaatakować niespodziewanie.



Razem z nimi jak to na tej strony planety bywa również i lato. Mimo ponad miesiąca deszczu z przerwami na siąpawkę i tak zostaliśmy potraktowani łągodnie odpryskami anomalli pogodowych tej hemisfery. 



W Melbourne w Australii temperatura od kilku tygodni nie chciałą wzrosnąć powyżej oszołamiającej granicy 12 stopni a w stolicy Tasmanii : Hobart  (podobny klimat jak nasz górski rejon NZ) w pewnym momencie spadł śnieg.

A więc u nas to co nie zdążyło zgnić już nie przysypie śnieg bo zza poły Mikołaja zaatakował upał. Od trzech dni pławimy się w rozkoszach lata co oznacza że można będzie wreszcie schować zimowy koc czy wyciągnąć oddolne ogrzewanie łóżka. Chociaż ja tu bym się nie śpieszył, kot jest też niezły ale nie produkują takich długich by zastąpił elektryczny kocyk.

No chyba że te.

A więc niedowierzamy, mimo że sąsiedzi już od kilku dni urządzają tradycyjny maoryski konkurs na darcie japy w nadmuchiwanym basenie, a podczas zawodów lokalnych iron-man nikogo nie trzeba było odkuwać od tafli jeziora.


W tym momencie trzeba i tak zacząć od początku, co jest najlepszą radą gdy zamierzasz zacząć w ogóle i może jedyną gdy od hm..hm miesięcy odkładasz temat na półkę. A więc zagarniam szeroko ramieniem i wrzucam po kolei z rozmachem:



Gdy jakiś czas temu lato było jeszcze w odległych marzeniach zamarzyło nam się iż kiedyś nadejdzie tej czas że wreszcie będzie można otworzyć nasze nowe sypialniane okno na świat i po wyjście przez nie i nie utonąć w bagnie.  Ten warunek konieczny został już jak wiecie zrealizowany poprzez wygryzienie trawy i zastąpienie jej zdobycznym żwirem. Co jakiś czas co bardziej ambitne źdźbła - McGyvery wypuszczają czułki i trzeba je kontrolować poprzez kontrolowaną ekstrakcję, no ale plan mieliśmy ambitny - całą powierzchnię ok 15 m2 pokryć tarasem i na sezon w którym występuje podobno słońce - zacienieniem  najpierw z żagli wedle najnowszej mody (i budżetu na 2022r.).A w przyszłości nawet i solidnego dachu. A więc akcja zwożenia materiałów budowlanych zaczęła się oczywiście w największy deszcz, tak samo układanie i przykręcanie konstrukcji. 






System operacyjnych klinów al'a mały egipcjanin do deskowej perswazji udarowej.



520 wkrętów później oczom naszym ukazał się taras. 



Zachęcony pokonaniem sił natury umieściłem jeszcze trzy megalityczne słupy które będą w przyszłości tworzyć część nośną zadaszenia, na razie jednak będąc szkieletem do mocowania latawców żagli. Z tego oczywiście możecie wyczuć drodzy oglądacze iż rekordowe wiatry w regionie tej wiosny były własnie w tym momencie.. Stąd użycie pancernych trzymaczy o nośności minimum 2 ton oraz mój szyderczy rechot na widok karabińczyków dołączonych do latającej wszędzie żąglowej materii w tzw. chińskim zestawie montażowym. Do zamocowania użyłem więc tych samych szekli którymi wyciągneliśmy vana z trawy.  Do dziś trzymają, karabińczyk z w/w zestawu urwał mi się na plecaku po tygodniu obciążony w połowie pełnym bidonem.

Po zamocowaniu wszystkiego wygląda to mniej więcej tak:



A właśnie ja tak sobie mówię leką rączką o vanie, a to była sama w sobie tzw. niezła akcja:

Zaczęła się od zbudowania ze zdobycznych rur konstrukcji które kiedyś miały być werandą od czegoś nieokreślonego - dar ze złomowiska za 10$. Gdyż jakakolwiek szansa na ruszenie wrośniętego vana była tylko wtedy gdy wytaszczymy z niego co się da w jakieś suche miejsce. Tak czy inaczej po pierwszych przymiarkach wychodziłą mi nieuchronnie albo piramida albo krzywy przystanek autobusowy  - czyli niektórych nóg zdecydowanie brakowało. Moje żałosne próby postawienia tego do pionu, a nawet usztywnienia stalową linką ukazywały to że naszym podwórku prawdopodobnie grasował przez kilka dni kulawy pająk gdyż wszystko kładło się do poziomu gdy deszcz wyganiał mnie z podwórka. 


Po kilku pięknych katastrofach zdecydowałem że przecież nie potrzebuję zadaszenia na 3 metry oraz przestawiania go gdziekolwiek indziej - więc skróciłem nogi obcinając je po skosie by następnie przymłotować na pół metra w ziemię.



 Po napięciu liny stalowej, zrobienia pierwszej warstwy dachu z folii streczowej i na drugą warstwę dając folię budowlaną wykonałem konstrukcje ponownie gotową na erupcję wulkanu Hunga-Tonga. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to że pracowałem podczas gradu i spadających z drzewa gałęzi.




Mając do dyspozycji wbite na kilometr w ziemię i zabetonowane na działce słupy niewiadomego pochodzenia mogłem za pomocą wyciągarki ręcznej oraz stalowej liny wydłubać vana z ziemi i przetoczyć go w poprzek. 




Wzdłużnie udało się za pomocą dwu półmetrowych śledzi wbijanych w ziemię, przy okazji pomocne stało się ostatnie znalezisko czyli ok. 8 kilowy zardzewiały młot. 



Młot dostał przepiękny złoto-mosiężny trzonek z rury od tłoka zepsutej zabytkowej pompy rowerowej i  obecnie nosi dumną nazwę: Młota Thora.

Więc tak sobie młotowałem i wiosłowałem wyciągarką radośnie prosząc żonkę gdzie-niegdzie o popchanie od rufy gdy lina wydawała dźwięki co bardziej wantowo-gitarowe. Po dojechaniu do krawędzi parkingu skończyły się niestety alternatywy wbicia śledzi bo po drugiej stronie i pod lichą pokrywą trawy znajduje się nie współpracująca warstwa betonu czy też starego pokruszonego asfaltu. 

Argumentem ostatecznym okazało się sprowadznei z pracy Toyoty HiAce 2.4L z napędem na tył która przy pomocy pancernego łąńcucha (cudem ad-hoc wygrzebanego gdzie zwykle) dała radę z pokonaniem kamiennego podwyższenia gruntu.

Tradycyjnie już manewry zostały wykonywane przy sieczących opadach czegoś brzydliwie mokrego. Ania kierowała ambulansem (bez wspomagania) hamując by nie wjechać mi w.. (także bez wspomagania), a ja starałem się nie staranować płotu i bramy kolejnymi szarpnięciami, przy założeniu oczywiście że je na czas zobacze przez zaparowanie i zapadane okna. Gdy niezbedne okazało się cofnięcie na miejsce docelowe mój system bloczków nie wypalił z uwagi na kąty i za krótką linę. Zmuszony byłem porwać przygotowaną dwu metrową pancerną rurę wod-kan i zaplątując ją do otworów felgi wieszając się samym ciężarem zyskać może 30cm na każdą turę. Ania pchała, ja rwałem, a grad sypał. Po pół godzinie byliśmy już całkowicie mokrzy a że parkowanie musiało być wykonane jak najbliżej płotu to wymagało dodatkowej tury przód-tył. Po postawieniu tych 4 ton na miejscu bezczelnie wyszło zachodzące słońce, a my udaliśmy się wkierunku przygotowanej wcześniej sauny.

Rekonstrukcja "lagowania 4 ton za koło", a raczej przymiarki do niej jako do planu awaryjnego dzień wcześniej. Przydała się.



Van na miejscu obecnego, już mam nadzieję niedługiego, spoczynku:



Z innych tam-takich po drodze udało mi się złapać pierwszą od chyba 17 lat jeżdżenia gumę i mimo że dojazdówka wygląda jak kółko od dziecinnego rowerka to dojechałem do domu. A potem jeszcze cały dzień bo święto, i kolejny gdy trzeba było jechać z przeciekającym kołem do poprawki.


By wyjąć dojazdówkę musiałem na środku SH1 wyładować 80kg żwiru:)


Odbyły się oczywiście zapowiadane zawody BDO Taupo Lake challenge gdzie tylko moja, jedna z najkrótszych tras została okraszona pokaźną liczbą litrów z nieba w przeliczeniu na km bieżący. 



Mimo to było bardzo fajnie - szczególnie przez pierwsze 25km gdzie głównie zajmowałem się wyprzedzaniem współuczestników i machaniem nogami do wioskowych kibicujących dzieciaków które nagle zapominały co właściwie mają do nas krzyczeć.  Potem nastąpił rzeczony opad a z nim również opad prędkości  względem wielkiej góry na którą trzeba było się jakoś wtoczyć. Dogoniło mnie tam wielu oraz wielu zostało ponownie wyprzedzonych po drugiej stronie. Warunki wykluczyły jakieś demonicznie prędkości na zjeździe no ale już 65km/h wystarczy by dogonić każdą współczesną kolażówkę (oprócz tych poziomych rzecz jasna).












Na koniec optymistyczne suszenie się przy wjeździe do Taupo i wyścig zakończyłem po 56km i 2 godzinach i 13 minutach i 34-tym miejscu w swojej kategorii wiekowej. Bo w kategorii rowerowej bezapelacyjnie pierwsze!



Co oczywiście nie przeszkodziło mi pojechać sobie do pracy by się wysuszyć i coś zjeść co zamknęło dzień krążenia po okolicy Taupo z 72km na liczniku.


Potem jeszcze nastąpiło kilka innych wydarzeń, ale o tym w następnym odcinku, teraz nadszedł czas na życzenia tych zdrowych i radosnych, i żebyśmy byli zawsze zdrowi i szczęśliwi.


Czego wszystkim życzymy!







Komentarze

  1. Czytaliśmy z Dziadkiem z zapartym tchem!Twój macgajweryzm przekroczył wszelkie granice!Jesteśmy z Ciebie dumni ale i szczęśliwi że najgorsza robota już za Wami.Ani też współczuję,bo jakbym widziała siebie przy wspólrealizacji pomysłów Ojca.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wspomnienie wysp psów i kurczaków - Cook Islands - Rarotonga cz.II

No i mamy obiecaną,część II Vayanga Itu Na początku wrzucam rewers słynnego banknotu i opowiem jego historię - a że bywam złośliwy to na awers z gołą babą musicie przewinąć do samego końca! Na tej stronie mamy boga morza (Tangaroa) oraz tubylca w swojej łodzi o zachodzie słońca, oraz w tle lokalne monety. By rozpocząć jakoś tę historię w tym miejscu powiem tylko że na drugiej stronie znajduje się niewiasta płynąca topless na rekinie z kokosem w ręku z czym wiąże się legenda: Folklor głosi, że we wschodniej Polinezji żył bóg oceanu zwany Tinirau. Mieszkał na pływającej wyspie zwanej Świętą Wyspą Motu-Tpau, a o jego ukochanej Inie opowiada piosenka z wyspy Mangaia.  Legenda mówi, że Ina zanurzyła się w morzu w poszukiwaniu Tinirau i najpierw wezwała ryby, aby jej pomogły. Były za małe i została wrzucona ledwie do płytkiej laguny. Cztery próby doprowadziły ją jedynie do zewnętrznej rafy, a ryby, które próbowały jej pomóc, zostały trwale naznaczone biciem, jakie im zadawała. Wtedy rekin mo

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu.  Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu: Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem . Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę.  Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz. Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunast

Jesień i zima idzie - nie ma na to...

 Witam po dluższej przerwie na kolejną w miarę możliwości bierzącą porcję Nowozelandzkiego grochu z kapustą lub lokalnie - fish&chips. Dziś będzie o kilku wyrwanych letnich dniach z objęć cyklonów i huraganów, jak zwykle dział rowerowy, remontowo-budowlany z prawie finalizacją kuchni,i inne nieokreślone takie tam. Dział związany z drukiem 3d przekroczył objętościwo moje wszystkie wyobrażenia i znajdzie miejsce w dedykowanej serii. Mieliśmy po drodze jak już wiecie sezon cyklonów, trafiło też w Australię ale Ozzi mieli fart i wir kategorii czwartej wbił się w kontynent w takim miejscu że tylko nawodnił pustynię i zdemolował dwa składziki na rękawice bokserskie dla kangurów. Potem, jak to w życiu, nastąpiła jesień i o dziwo zaskoczyła piękną pogodą.  Zaczniemy jednak od zbiorów lokalnych, było więcej, ale zostały spożyte (pomidory i truskawki): Było bardzo dużo żółtych cukinii, wszystkie zdecydowanie za dobre by dały sie upolować na czas. Papryka wprawdzie po sąsiedzku ale też lokaln