Przejdź do głównej zawartości

Round the Goory - jeszcze raz

Wilka, jak mówią, ciągnie do lasu. 




Obecnie jako że mamy już zaawansowaną jesień można raczej przy okazji dostać w lesie wilka. Jakkolwiek nie patrzeć upatrzyłem sobie pewne wyzwanie do zrealizowania nim ogarnie nas mroźna zima - uhu, ha.: Czyli w dzień dwanaście w nocy dwa - Finowie zakładaliby pod wieczór podkoszulki ale z drugiej strony pewnie by wygineli Grecy....ale do brzegu:

Wyzwanie polegało na zrobieniu podobnej rundki jak kiedyś urodzinowo samochodem. Dookoła masywów Pihangi i Tihii, Tongariro z Mt Ngauruohe oraz niemalże wiecznie śnieżnego Ruapehu -  tym razem rowerem.

Miało być jak za starych czasów - czyli rower, wszystko ze sobą: namiot ,śpiwór, mata, tratatata i pewnie udowodnienie samemu sobie że jeszcze cały czas mogę. 

Taki to syndrom wieku średniego - nic nie poradzisz.

Przygotowania do planowanej pętli prawie dwustu kilometrów trwały nieco ale i tak nie obyło się oczywiście bez improwizacji na ostatnią chwilę - tych McGyverowych, co ratują sytuację za pięć dwunasta.


W każdym razie przynajmniej przejechałem sobie parę weekendowych lokalnych pętelek na pusto z przyczepką by upewnić się że wszystko działa jak należy:



Jechałem oczywiście poziomym wraz z legendarną już przyczepką Extrawheel do której też wrzuciłem zdobyte super lekkie i wąskie acz antyczne już dziś koło od firmowej kolażówki. 

Na przyczepce mieszkały dwa worki też jeszcze sprzed lat gdzie mieściły się ciuchy, namiot, pompowana mata oraz śpiwór. W małych podręcznych sakwach karrimora dużo drobiazgów żywieniowych, gadżety elektrotechniczne i trochę warsztatu.

Do zestawu dołączyła też ładowarka solarna gdyż mój zabytkowy Huawei P20p miał już niejakie problemy z utrzymaniem sił życiowych od wschodu do zachodu.  A więc zobaczymy, może pomoże...

Na razie rano przy pełnej baterii na tych co bardziej zacienionych miejscach podpiąłem pod ogniwa migającą lampkę jak będę się wlókł na przełecz to się przyda być bardziej widocznym.

Teraz plan na tę wyprawę: pierwszy dzień to będzie najpierw gigantycznie pod wielką górę jakieś 8km a potem pod National Park prawie 50km cały czas zdobywając wysokość, a następnie góra dół kolejne 40 do Ohakune... Dzień drugi ponownie góra dół jakieś 25km do Waiouru a potem na głównej SH1 z tendencją spadkową przez jakieś 75km ale po drodze są przynajmniej 3 duże zjazdy i podjazdy bo wulkany tu nie próżnowały. 


Start poranny spod warsztatu, niech was nie zmyli radosny letni podkoszulek, było zimno: może 8 stopni:



Ogniwa zamontowane:


Po całych dwóch kilometrach płaskiego teraz będzie trudniej:



Pierwszy podjazd na śniadanie i od razu ten największy, czyli 8km serpentynami na przełęcz. Po drodze punkt widokowy - zajezdżam sam a po chwili jak w Truman show mam pieć niestowarzyszonych samochodów - wypadają wrzeszczące dzieci, turyści z aparatami, azjaci z niezbyt mądrymi pytaniami i sielanka poranka pryska. 


Jak Pan Zagłoba nie lubiący tłumów ograniczam się do zrzucenia jedej warstwy i wspinam sie dalej.




Przełęcz osiągnięta, cały czas najniższy bieg i prędkość znudzonego ślimaka ale przede mną długi dzień więc pedałuję wolno acz uparcie:


Przełęcz pokonana - jestem już po drugiej stronie pierwszych gór, piękne słońce ale jeszcze nie za ciepło:


Widok na Tongariro:


Zestaw ładujący:


Podjazd - jeden z wielu - w drodze do National Park:


Przy zjeżdzie na trawers 42 czas na drugie śniadanie. 




Mimo kilku zjazdów jest cały czas konskwentnie pod górkę. Do widoków Tongariro dołącza Ruapehu:


Tak będzie aż do National Park. Ostatnia prosta przed jedynym sklepem na odludziu to cudowny wiatr w plecy, mimo wszystko docieram tam nieźle wypompowany. Mam już 50km podjazdu na masyw Tongariro, a więc jest herbatka i ogrzewanie kości w środku. 



Odtąd wiatr już mi nie sprzyja  gdyż skręca na wschodni dokładnie tam gdzie jadę. Każdy zakręt otwiera nowe podmuchy owiewające góry:


Kolejny punkt na popas czyli wiadukt Makatote:


Droga tu nurkuje w dół do niewielkiego mostu na rzece i wraca z powrotem na górę, az chciało by się po płaskim jak pociąg. 



Mam troche chmur i jest naprawdę zimno - na ostatnich kilomertach widzę szkwały deszczowe na okolicznych pagórkach - kilka z nich pokrapia mnie niestety. 






Docieram do Ohakune na kolację:


Małe zaoptrzenia na wieczór i jeszcze tylko 6km pod górkę w stronę ośrodków narciarskich, śniegu jeszcze nie ma ale mroźność czuć w wieczornym powietrzu.


Kemping, a raczej wyznaczony placyk z DOC, to tylko małe rondko z prostą toaletą i ujęciem wody.


 Rozkładam więc namiot i wskakuję do środka. Dokoła przybywa namiotów i samochodów. 


Odpalam podgrzewacz osobisty ZIPPO. To taka jakby większa zapalniczka którą po napełnieniu paliwem chowa się w ogniotrwałą otulinę i na zasadzie reakcji katalitycznej grzeje przez 12 godzin. Wspaniała rzecz którą kupilismy kiedyś w Walmarcie w Stanach. Mam też kamizelkę puchową na motocykl z podpieciem pod bank bateryjny usb, pięknie grzeje choć oczywiście nie tak długo. 


Używam obu rzeczy na raz ubrany w dresy w śpiworze i przykryty folią NRC i czuję że każde wychylenie nosa to jak wyjście na mróz. Gdzieś nad ranem słysze jak kilku turystów porzuca namioty i ewakuuję się do samochodów odpalając silniki, spędzają tak resztę nocy. Było jakieś 3-5 stopni mrozu...



Zwijam się z rana potupując i chuchając w nadgrastki, ramka licznika wzięła i pękła przy zakładaniu podobnie jak wspornik kierownicy... Licznik mocowany jest od teraz szybkozłączką, a wspornik kierownicy dostaje protezę z kawałka drewienka - mimo to nieprzyjemnie kierownica opada mi co jakiś czas na tors.

W Ohakune po zjeździe z mroźnej góry zastaje budzące się miasteczko, wszystko zaszronione - jesteśmy na prawie 600 npm... A więc kawa i sklepik i miła konwersacja z chłopakiem z lokalnego  serwisu rowerowego - przyleciał pogadać jak tylko zobaczył ten mój pociąg. 




Ohakune to też zagłebie uprawy marchewek na pobliskich podgórskich równinach,a więc jest i odpowiedni pomnik:


Między Ohakune a Tangiwai:


Ruszam dalej - następny przystanek to pomnik katastrofy kolejowej w Tangiwai. W 1953 roku pociąg jadący z Wellington w Wigilję zostaje zmieciony razem z mostem przez przechodzącą lawinę błota i kamieni (zwaną tu laharem). Miejsce pamięci dla tych co zginęli i tych którzy heroicznie ratowali.




A to odbudowany most kolejowy - pociąg turystyczny zatrzymuje się tu zawsze na moment:




Jeśli ktoś z Wam ma ochotę posłuchać historii o Tangiwai to polecam słuchowisko Wojciecha Piestraka : Co się stało w Tangiwai - oraz oczywiście inne jego materiały - jest on zafascynowany historiami Pacyfiku a zwłaszcza Nowej Zelandii i świetnie opowiada co bardzo dobrze się słucha.


Droga znów wypiętrza się i lawiruje do samego Waioru - miasteczka na skrzyżowaniu z State Highway 1 - odkąd wracam już w kierunku domu.

Byłem zbyt zmarznięty na fotografowanie roweru przed przytulnym wnętrzem stacji benzynowej...

Jest bardzo zimno na szczęście barek ma dobre zaopatrzenie i pozwala mi się trochę ogrzać. Wskakuję potem na wielka prostą czyli osławioną Desert Road.  Tendencja będzie tu już raczej w dół ale góry nie dają zapomnieć o sobie bo każdy strumień czy rzeka to zjazd po serpentnach w dół i znów na górę do płaskowyżu. 





Tutaj przyjeżdżałem z teleskopem:


Zbliżam się głębszych podjazdów i zjazdów:


W tych miejscach niestety jest bardzo wąsko więc nasłuchuje wielkich ciężarówek przeskakując pętle serpentyn chowając się na bok w nisze skalne gdy coś nadciąga. Ostatnia taka atrakcja nie bierze jeńców - pobocza nie ma i nie ma nawet jak zjechać - mija mnie z przeciwka ciężarówka z pachołkami służby drogowej i widząc mnie zawracają w niemożliwym miejscu by jadąc za mną blokować ruch ogromnych wehikułów z drzewem. Wygląda na to że spowalniam nieco ruch z Wellington do Auckland - trudno nie ma tu innej drogi. Po wjechaniu na szczyt jak tylko szybko mogłem macham drogowcom na pożegnanie, to było naprawde super.

Tak mniej więcej wygląda to miejsce:



Odpoczywałem nieco bo tempo było olimpijskie, wreszcie kawałek pobocza:


Żegnamy góry, od teraz zjeżdżam już do domu:


To dobre 10km zjazdu w tym stylu:


Rangipo - czyli brama do Desert Road od strony Turangi, gdy pojawia się zamieć droga tu jest zamykana:


Rangipo - oznacza mniej wiecej tyle co nocne niebo...tak mi sie przypomniało.


Powitanie wielkiego białego ogona (żonka jeszcze w pracy):



Rzut oka z kamery domowej:

198km pętelki jesiennej - jak za dawnych czasów!


Wnioski z podróży:

- Ernest Hemingway i może.

- Tanie ogniwa solarne - są w stanie podładowac telefon do połowy przez cały dzień, ale szału nie ma.

- Przyczepka dalej pozwala załadować zbyt dużo rzeczy.

- Ludzie dalej są fajni.

_ "Przed nocą zdążymy -  tylko zwyyyyciężymy..."

- Idzie zima, nie ma na to rady.




 







Komentarze

  1. Super relacja i piękne widoki 🙂

    OdpowiedzUsuń
  2. No ładnie, ładnie. Fajna relacja, o tej katastrofie obejrzę, a Tobie widzę dalej pali się pod dupą i nie możesz usiedzieć :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jak powiększyć dom o 41%?

Witajcie drodzy oglądacze. Dziś będzie trochę o pomyślnie zakończonej epopei pod nazwą "zadaszenie tarasu" lub jak kto woli powiększenie domu o 18m2. Na początku był...o dziwo projekt (tu już w wersji ostatecznej oczywiście):  A fizycznie... zaczęło się niewinnie gdyż zamierzałem wykorzystać umieszczone uprzednio w ziemi słupy na których wisiały słoneczno-chronne żagle: Projekt na początku przed wizualizacjami 3d  - jak to zwykle bywa - optymistycznie zakładał dodanie trzech słupów przy domu, potem jakieś tam ścianki, dach, okna, szuru-buru i gotowe,  ha, ha, ha. Po zdjęciu misternej żaglowej konstrukcji dwóch kwadratów i trójkąta okazało się że słupy wystawione prawie rok na działanie wiatru, słońca i deszczu wypaczyły się niemiłosiernie i nadają sie albo do prostowania albo do wykopania i na opał.   Po empirycznym sprawdzeniu iż nie da się odwinąć odkręconego na słojach słupa za pomocą namoczonej i suszonej w słońcu owiniętej okrętowej liny, nie pomaga też polewanie wodą or

Wiosenne pożegnania i powitania

 Dopiero po dwu miesiącach jestem w stanie napisać o tym słowo, choć dalej nie łatwo. Bo wkrótce na zdjęciach nie zobaczycie już więcej dwu kotów, więc dlatego.  Po dwóch tygodniach strasznego dla nas czasu postępującej niewydolności nerek odszedł od nas Dizelek.  Ma swoje miejsce już na zawsze pod swojską zasadzoną przez nas brzózką oraz w naszym sercach. Dziś tylko można wspominać te dawne czasy gdy był jeszcze małym kotkiem I nie więcej słowa o tym, bo ciężko na duszy. Tymaczasem czy chcemy czy nie (a może na pocieszenie?) wiosna nadciągnęła powolnymi krokami. Nawet gruba trawa okupująca odpływ z kuchni zakwitła wreszcie oczekiwanymi irysami: Cherry blossom przy rowerowni: Wiosenna sałatka z drzewa nad nami: Gdy już wydawało się że jest ciepło i ładnie znów zaatakowały zimne noce i nawet lokalne przymrozki trawy, a potem znów upał w dzień do podkoszulka i fale deszczu by było nam tu zielono. I nawet śnieg znów uderzył znienacka na wyspę południową u nas odpryskując zimnymi deszczowy